28.04.2019

Gdzieś dalej

12 lat temu Kręcinos przeniósł się na blox. Kto wtedy przypuszczał, że po kilkunastu latach platforma ta przestanie istnieć? Ja nie.
I dziś jest mi smutno, bo cała ta moja praca poszła na marne. Tak, wiem, można wszystko przenieść na nowo. Tylko po co?
Nie ma już tamtej elve i tamtej energii. Teraz idzie ona na inne rzeczy w moim życiu, na przykład anglojęzyczne Persefume. Przenoszenie bloga w takiej sytuacji to jak przenoszenie trupa.
Nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę do pisania poważnych, długich recenzji. Perfumy już mi nie pachną jak kiedyś. Zachwyt nie jest tak ważny i dojmujący. A może i sama ilość okropności na rynku - zarówno woni jak i zachowań - mnie przerosła.
Zostało mi serce dla ukochanych nut, radość odkrywania nowych pereł - ale potrzeby opisywania tego intymnego procesu już we mnie nie ma.

Żegnajcie!

3.03.2007

przenosiny

Postanowiłam zmienić platformę - druga część tego bloga znajduje się TU.

26.02.2007

Nu! YSL - kardamon przebłagany

Niewiele jest dobrych zapachów, które miały u mnie tak przegrany start, jak Nu EdP. Przy pierwszym spotkaniu odrzucił mnie swoim trudnym początkiem, w którym mój nos zauważył bardzo wtedy uprzykrzoną trutkę na mole. I tak cały zapach, mimo obecności kardamonu i kadzidła, poległ. Złe wrażenie przeniosło się również na opakowanie, które jawiło mi się jako toporny, metalowo-gumowy krążek do gry w hokeja - brutalnej, prostackiej, z bójkami co pięć minut.
Trzeba było wiele czasu, by zatrzeć złe wrażenie. W teście ostatniej szansy najpierw dostrzegłam w Nu młode świerkowe gałęzie i kadzidełka z indyjskiego sklepu. Zaakceptowałam jego istnienie. Niedługo później nadarzyła się okazja i po raz pierwszy trzymałam w ręku pełnowymiarowy flakon, nie tester. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dotarło do mnie, że to raczej elegancka puderniczka, niż metalowy krążek, w dodatku w pięknym, ni to jasnym, ni to ciemnym, srebrzysto-szaro-fioletowym kolorze. Wieczko odskoczyło z luksusowym mlaśnięciem. Atomizer miękko wpadł wgłąb flakonu i wypuścił idealnie rozpyloną chmurkę zapachu, a ja nagle poczułam się dopieszczona. To był punkt zwrotny. Zaczęłam Nu cenić. Nadal nie byłam przekonana, że to coś dla mnie, wizja powrotu tępionych owadów była odrażająca. Jednak okazje systematycznie mnie kusiły, i pewnego dnia przyniosłam do domu własną flaszkę. Dziś, pomna na niepokojące informacje o możliwości wycofania linii, mam już zapas.
NU żyje na mnie bardzo niejednoznacznie.
Z jednej strony jest to zimny, ostry, spopielały, pieprzny i dymny stwór, bujający na wysokościach, trącający skrzydłami ponuro podświetlone obłoki i księżyc, rozdzierający nocną ciszę skowytem. To duch jesieni - tej śmiałej już i zdecydowanej - którą nazywam jesienią w pełnym uwiądzie - z siekącym, zimnym deszczem, huraganowym, przenikliwym wiatrem i rozpaczliwie krótkim dniem. Słońce jest już w strefie wspomnień, łyska od czasu do czasu perłowo-szarą kulą na krańcu świata, by po chwili utonąć w sinych odmętach chmur. Dymy gryzą w gardle, mieszając się z niemal mroźnym już powietrzem. Chłód niesie kardamon w niespotykanej gdzie indziej ilości, pieprz potęguje dreszcze.
W którymś jednak momencie, niepostrzeżenie i miękko, stwór ląduje, zwija skrzydła, pręży gibkie ciało i układa sie w ciepłym miejscu, by jego futro nabrało połysku i gęstości. Wokół leży przesycony zapachem kadzidła ciemnogranatowy aksamit, światło gwiazd srebrzyście szroni się na grubej fakturze materiału. Skowyt jest już tylko wspomnieniem, drapaniem w gardle, zmysłowa chrypką, która przyjemnie byłoby zwilżyć łykiem dobrego alkoholu.

Panuje atmosfera zmysłowości, tajemnicy, magicznego snu.

Nuty: bergamotka, kardamon, dzika orchidea, czarny pieprz, kadzidło, nuty drzewne, przyprawy, wetiwer.

Nu tworzy dziwną trójcę podobieństw - z jednej strony z Dune, z innej z Kingdom, a gdyby dopuścić do tego układu M7, to wychodzi z tego całkiem ciekawy, acz nieco perwersyjny czworokąt.

25.02.2007

w perfumiarskim światku wrze

na najlepszym perfumiarskim blogu anglojęzycznym pojawił się ostatnio wpis, w którym sporo jest o tym, co i mi ostatnio - a mianowicie kiedy dowiedziałam się, że w ubiegłym roku pojawiło się niemal 700 nowych zapachów, a w tym liczba ta przekroczy 800, przy czym liczba ta jest zaniżona- chodziło po głowie. autor bloga, Robin, wykonuje codziennie kawał naprawdę wyśmienitej roboty, zapewniając wszystkich perfumistom (? czy to by mogło być tak po polsku?) najświeższe informacje o nowościach, możliwościach zakupu perfum, plus dziesiątki znakomitych recenzji zapachów. taka nasza biblia, czy też jedna z jej ksiąg. i tenże tytan pracy powiedział wreszcie: dość. ileż można! 800 zapachów rocznie? to ponad 2 na dzień! pomijając trudności z ich zdobyciem (często są to edycje butikowe, trudno dostępne), jak to wszystko solidnie przetestować? w dodatku prowadząc bloga, w którym zamieszczanie codziennych informacji też jest czasochłonne, bo wymaga przekopania się przez furę materiału. a do stworzenia dobrej recenzji nie wystarczy znajomość składu i mimobieżny test nadgarstkowy, z zapachem trzeba pochodzić, przegryźć się, zobaczyć co robi na dekolcie, a jak zachowuje sie naniesiony za uchem, jak odbieramy go po 15 minutach, dwóch, dwunastu godzinach, trzech dniach. przy tylu nowościach rocznie jest to zadanie przekraczające możliwości pojedynczego człowieka. sprawę pogarsza jeszcze fakt, że większość tych perfum, to wonie jednosezonowe, ledwie naszkicowane na kolanie, nieprzemyślane, bylejakie, mające uwieść w ciągu pierwszych pięciu minut, a potem blaknące, płaskie, kompletnie nie zapadające w pamięć, i najczęściej znikające po roku-dwóch latach egzystencji na półkach - ale i je trzeba przetestować, bo w zasadzie nie wiadomo, czego się spodziewać.
ś.p. Stanisław Lem pisał o prysznicu informacji, spod którego niezwykle trudno wyłowić najważniejsze krople. cóż, my, maniacy perfum, znaleźliśmy sie chyba w zasięgu potężnego gradobicia flakonów.
więc Robin poszukuje współpracowników.
żałuję, że tak niepewnie sie czuję z moim (zapewnie obiektywnie bardzo dobrym) angielskim, gdyby nie to, chętnie przystałabym do teamu.
a tak pozostaje mi niespieszne, dyktowane jedynie moim wewnętrznym tempem, a nie wymysłami marketingowców, prowadzenie własnego bloga o perfumach. i nadzieja, że duża konkurencja rodzi piękne pomysły.

13.02.2007

Christian Dior Pure Poison - miejski jaśmin

Wylansowane w 2004 roku Pure Poison to współczesna, rozjaśniona wersja legendarnego Poison, zapachu bezwzględnego, dla kobiety "pieknej i bestii" zarazem. Perfumy te, na nowo interpretujące jaśmin i kwiat pomarańczy, mają aż trzech współkreatorów - są nimi Carlos Benaïm, Dominique Ropion oraz Olivier Polge.

Jest mi trudno zrozumieć fenomen tego zapachu. Zasadniczo nie lubię kwiatów w perfumach, a już szczególnie jaśminu jako głównego składnika. Niepozorny ten kwiatuszek przeraża mnie, osacza, mdli i zniechęca do życia. W Pure Poison jaśmin w tajemniczy sposób wyniesiono na tak wysoki poziom odrealnienia, tak bardzo wyekstrahowano, że porzucił całą swą lepką, omszałą wilgotność (która tak szczerzy zęby w Alienie) i stał się czystym, podniebnym, białym światłem, ideą kwiatu.
Pure Poison to hipnotycznie falujący, fluorescencyny kwiat. To nieznanego pochodzenia błędny ogień pełgający po pustej, aseptycznej przestrzeni. Absorbuje całą uwagę, każe się śledzić, zwodzi w niebezpieczne przestrzenie, skąd nie ma ucieczki, i tam porzuca. Mroczy jasnym, trupim światłem, ogłusza kruchym dźwiękiem uderzających o siebie, osuwających się jedna po drugiej płytek lodu. Pełen przeciwieństw, wrząco-lodowaty, słodko-gorzki, rosnący w ustach. Jak wysoka gorączka gaszona zimną kąpielą, od której łatwo umrzeć. Gubisz go, by po chwili wybuchnął niespodzianie niczym słup białego dymu, który natychmiast dziwnie skręca się, rozpełza, chmurzy. Uzależnia, fascynuje, jednocześnie wzbudzając do siebie uczucie na pograniczu obrzydzenia. Przypomina mi przepalająca się świetlówkę - absolutnie nieprzewidywalnie brzęczy i pyka, nieregularnie mgruga emitując fale o najróżniejszej częstotliwości, wywołuje nieprzyjemne i infiltrujące mózowie uczucie, ale nie sposób na nią nie patrzeć, nie słyszeć, wyłączyć ciało i zwyczajnie jej nie czuć - po prostu nie da się o niej zapomnieć.
Lustrzanie opalizujący, białawy flakon z ciemnopurpurowymi akcentami znakomicie podkreśla chwiejny, urbanistyczny urok tych perfum.

Nuty: kalabryjska bergamotka, mandarynka, jaśmin, słodka pomarańcza, kwiat pomarańczy, hydroponiczna gardenia, drzewo sandałowe, biała ambra, piżmo.

(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr.com)

8.02.2007

Donna Karan Black Cashmere - kadzidło estrogenowe

Bardzo dobrze pamiętam moje pierwsze spotkanie z Black Cashmere. Był ponury październikowy czy listopadowy wieczór, zmęczona wracałam do domu z pracy, a że po drodze mijałam perfumerię, weszłam troszkę się podbudować. BC wylądował na jednej z rąk, dzięki czemu podróż na dalekie osiedle natychmiast przestała się dłużyć. Zafrapował mnie od pierwszego rozkwitu, ale dopiero kiedy po 20 minutach wyszłam z autobusu, i w nagrzany rękaw mojego płaszcza wpadł jesienny, omnipotentny wiatr, zapach owionął mnie i zaczarował na dobre. Pomyślałam, że nareszcie znalazłam zdecydowanie kadzidlane perfumy jakby wprost stworzone dla mnie! Woń, która bardzo pociągała mnie w NU YSL, tutaj została perfekcyjne ubrana w aromaty, które mi nie przeszkadzały, a uwypuklały to, co w tym zapachu najpiękniejsze: jego nieprzenikliwość, dymność. W Black Cashmere można się otulić i zniknąć z widoku, roztopić się w czerni. Woń okadza całą osobę, owija czarnym jak smoła, miekkim jak skrzydło motyla dymem. Był to wtedy (2003) najbardziej "czarowniczy" zapach, jaki mi było dane powąchać, i mowa tu zdecydowanie o magii czarnej, o mrocznym, ale nie okrutnym misterium. BC kojarzył mi się składaniem ofiar z kwiatów na ołtarzu boginii z zasępionym obliczem.
Potem bywało rożnie. Kochaliśmy sie namiętnie ale krótko. Niemal jak owoc tej nagłej miłości, zaraz po oswojeniu się ze sobą, pojawiło się we mnie nowe życie i nastały nowe zwyczaje w moim królestwie flakonów. Po 9 miesiącach wróciłam do siebie, wróciłam do BC. Znów na krótko. Druga ciąża była dla mojej trzódki jeszcze bardziej bezwzględna. Oddałam moją niemal pełną pięćdziesiątkę za bezcen, dorzuciłam balsam... w te trudne dni byłam pewna, że to już koniec. Jednak kiedy kilka miesięcy temu pojawiły się pogłoski o wycofywaniu BC, nie miałam wątpliwości co robić. Zdobyłam flakon, tworzę zapas i mam nadzieję, że do trzech razy sztuka, i że tym razem będę mądrzejsza i zostaniemy ze sobą na długo.

Przez pryzmat naszej burzliwej znajomości widze BC następująco: już pierwsze akordy to kadzidło, i miękkie, brązowe, jakby kawowe drewno, doprawione bogato masalą. Głęboko w jamach nosa robi sie ciepło i ciemno. Nadlatuje Hypnos, jego cień okrywa aksamitnym zapomnieniem. Śnij, że jesteś Jego oblubienicą. Władca mar przychodzi nocą, ciało doskonale czarne, niewidzialne, wszechprzenikliwe. Nietoperzą dłonią delikatnie obejmuje twarz, powoli podnosi ku swojej i składa pierwszy, pieszczotliwy pocałunek, muśnięcie skrzydeł. Śnij. Rozpływasz się w Nim i w pieszczocie, właściwie już nie ma oblubienicy, ciało jest puste, jej duch szybuje zachmurzonym niebem , bezszelestnie. Możesz wyśnić słodkie zakończenie, lekki dreszcz, a możesz i koszmar.

Pod monolityczną, gładką, czarną, i jakby martwą skorupą flakonu nieustannie faluje zapach niespokojny i przepełniony olbrzymią energią, głęboki jak ocean, w którym kłębią się sprzeczne prądy emocji, pragnień, uroków. Zapach na wskroś podświadomy.

W przeciwieństwie do wszystkich innych perfum kadzidlanych inspirowanych chrześciaństwem zachodnim (MdM, Avignon, Passage d'Enfer), w których kadzidło jest w moim odbiorze bardzo surowe i jakby odosobnione, przez co ostre, Black Cashmere zawiera w sobie również kobiecą twarz kościoła, w postaci woni służebnie wypastowanej podłogi. Dzięki tej niespotykanej domieszce roztacza ciepły, tłustawy żar. Drewno w BC jest inne niż
np. w Sequoi - nie ma w nim nic ze świeżego soku, buchającej żywicy - to woń lekko skwaśniałych, wysiedzianych, wypolerowanych ławek, i klęczników z wydrążonymi setkami pokornych kolan wgłębieniami.
BC jest niewątpliwie ciepły, choć dominująca nuta kadzidła zawsze mgliście
mi przypomina o zimnym wnętrzu kościoła. Zdecydowanie jeden z tych, które pozostawiają za sobą "smugę", ale nie jest to smuga inwazyjna - kto chce go czuć ciągle musi się zabawić w gonienie nosem za czarnym skrzydłem.

Nuty: szafran
, przyprawy masala, biały pieprz, goździki, gałka muszkatołowa, ziele angielskie, żarnowiec miotlasty, czerwona róża Marechai, etiopskie kadzidło Guggul, singapurska paczula, afrykańskie drzewo Wengue, drzewo miodowe, labdanum, wanilia, ambra, miód.

6.02.2007

Yves Saint Laurent Opium Orchidee de Chine Eau d'Orient

Do dwóch poprzednich edycji limitowanych Opium: Fleur de Shanghai oraz Fleur Imperiale dołączy w tym roku trzecia, inspirowana cesarskim kwieciem chińskiej orchidei. Nuty to między innymi mandarynka, kwiat pomarańczy, przyprawy, chińska orchidea, jasmin, goździk, ambra, wanilia, paczula i irys. Miałam nadzieję na kolejny rewelacyjny, inspirowany najgłębszym powiewem orientu zapach letni, ale im bardziej przyglądam się nutom, tym bardziej czuję, że dobra passa YSL zostanie przerwana, i że to nie będzie zapach dla mnie. Za dużo widze tam kwiatów, szczególnie niepokoi mnie neroli, jaśmin i irys.
Flakon trzyma linię niezbyt wyrafinowanych, kremowych mydelniczek, w jakie producent z niejasnych dla mnie przyczyn zdecydował się pakowac swoje kompozycje. Zmieniają się tylko kwiatki. Zdjęcie zawsze wygląda lepiej niż rzeczywistość, więc estetycznych uniesień przy półce nie przewiduję.

jeszcze o Les Exclusifs

Luca Turin zachwyca się szóstką nowych Chaneli. Obawiam sie, że sprawdzenie jego rewelacji własnonośnie wymagać będzie sporo poświęceń.
Póki co czuję lekką gorycz zawodu, jako że najbardziej przeze mnie oczekiwany Coromandel ma być lepiej urodzona kuzynką Borneo 1834, na którym się srodze zawiodłam. Potwierdzają się pogłoski, jakoby nad nowymi zapachami pracował genialny Christopher Sheldrake, mowa o podobieństwie tych dwóch woni nie może więc być przypadkowa. Znakomita informacja dla wielbicieli szypru: 31 rue Cambon jest według Turina najpiękniejszym szyprem ostatniego trzydziestolecia. Niemal żałuję, że szyprów nie cierpię, to musi być swięto. Pozostaje mi tylko z utęsknieniem czekać na najlepszy od 30 lat zapach orientalny, oparty na kadzidle, goździkach i ambrze.

29.01.2007

L'Artisan Passage d'Enfer

Czyli przejście przez piekło. Zdecydowanie - przejście, a nie jakieś złowieszcze bramy, za którymi kryje się mroczna tajemnica. Metafizyczne przejście przez piekło, a wędrowiec z jasno określonym celem, świecącym niczym latarnia u kresu jego drogi. Latarnia nie jest jednak orężem ni tarczą, wędrowiec jest nagi, ma do wykonania misję i musi polegać sam na sobie. Piekło nie jest przyjaznym miejscem. Jest zdradzieckie. Przejście jest więc wyzwaniem. Od samego wejścia każdy krok może okazać się błędnym i prowadzić do lepkiej, owadziej pułapki. Stąpać więc trzeba ostrożnie, ekwilibrystycznie. Ten krok, ten rytm przekłada się na całe ciało. Oddech powinien być niespieszny i skupiony, bo płuca bardzo powoli adaptują się do odmiennej mieszanki gazów. Pobierać powietrze należy powoli, niemal po molekule, po dwadzieścia sekund na wdech - wtedy piekielne przejście nie zatyka, nie dusi, nie zalewa fekaliami, nie batoży płuc kwaśnym odorem siarki - lecz delikatnie pieści zmysły kadzidłem, pobudza cytrynowymi źdźbłami traw, krzepi mocą ziół, poparzone stopy chłodzi mokrym podłożem. Tylko w ten sposób posłany może uświadomić sobie ochronną moc otaczających go skrycie niewinnych lilii.
Passage d'Enfer nie można wąchać, trzeba mu dać wlecieć w nozdrza samemu. Kiełkuje wtedy dociekliwie nieziemskiej urody pędem biegnącym do samego pnia mózgu, gdzie zapala jasne światło - nadoptyczny blask widziany oczami umierającego.
Zapach przejmująco przewietrzony - mimo nasycenia, uroczyście uduchowiony - mimo grozy, z bardzo niehollywoodzkim happy endem.

26.01.2007

dziś testuję

Caron Parfum Sacre - blisko ideałowi perfum jako takich, choć niekoniecznie dla mnie. miękkie, ciepłe, komfortowe i aurzaste. kobiece jak matka, żona, kochanka.
Sisley Soir de Lune - miodny szypr, jeden z ładniejszych jakie miałam okazję wąchać. właściwie to nawet wyjątkowo piękny. co nie zmienia faktu, że szypr to szypr i nie dla mnie on.

25.01.2007

słów parę o Les Exclusifs de Chanel

Jako, że za parę dni premiera (już w lutym) zamieszczam garść informacji o serii.

Do już istniejących kreacji (Bois de Iles, Cuir de Russie, Gardenia, No.22; przy okazji odświeży im się sukienki) dołączy 6 nowych zapachów autorstwa Jacques'a Polge (wieść niesie, że swe boskie nozdrza zbliżał do kolb z esencjami także sam Christopher Sheldrake):

*28 La Pausa (nazwa posiadłości Coco Chanel na południu Francji): zapach pudrowy oparty na olejku ze słodkiego irysa, jednym z najdroższych składników perfumiarskich.

*31 rue Cambon (adres pracowni Chanel): najbardziej nostalgiczny ze wszystkich sześciu, szyprowy zapach. Mieszanina bergamotki, paczuli, mchu dębowego i cistus labdanum, perfumy w typie noszonym przez starsze obecnie damy w czasach wczesnej młodości i zmysłowego rozkwitania.

*Bel Respiro (podparyska rezydencja Chanel): zapach zielony, przypomina świeżo wyprawioną skórę i zroszoną deszczem ściętą trawę. Można także wyczuć pokruszone liście na podściółce z pachnącego siana. Zaprawdę, dobrze się oddycha.

*Coromandel (inspirowany apartamentem Coco Chanel): kompozycja orientalna, z udziałem drzewnej żywicy o właściwościach podobnych wanilii, oraz ambry. Zawiera także kadzidło i szczyptę najcięższych przypraw Wschodu. Pragnę go jak kania dżdżu.

*No.18: stworzony wokół nuty hibiskusa.

*Eau de Cologne: klasyczna, świeża woda kolońska -także w 400ml flakonie.

Wszystkie zapachy dostępne będą w butikach Chanel w dwustumililitrowych flakonach - czemu aż takie wielkie pojemności! - po 175 dolarów za sztukę.


Wiadomości pochodzą z forum o perfumach w portalu www.gazeta.pl oraz z tego bloga.

24.01.2007

Prada, czyli sen kaszalota

Ambra stanowi podstawę tego zapachu, chociaż większość stron poświęconych perfumom nie wymienia jej w składzie. Blaszka przytwierdzona do wierzchu prostopadłościennej, eleganckiej buteleczki kryjącej perfumy nie pozostawia jednak wątpliwości, ambra znajduje się na początku składu i wypisana jest drukowanymi literami. To nieprzypadkowe miejsce, bowiem jest ona obecna w ciągu całego rozwoju zapachu, od pierwszego uderzenia w nozdrza aż po ostatnie, szemrzące akordy. I jest to ambra wysokiej klasy. Jak przystało na wydzielinę potężnego, morskiego zwierzęcia jest ogromna, głęboka i słona. Przez delikatną słodycz płatków mimozy i róży tchnie planetarny ocean. Wilgoć osiada na skórze drobnymi, niedostrzegalnymi perełkami, ciało zaczyna się mienić, błyszczeć, zmysły sycą się leniwie. Paczula nie przypomina w niczym piwnicznego, stęchłego chłodu, jest jak powiew z dalekiej, zielonej wyspy zatopionej gdzieś pośród bezmiaru wód – wód spokojnych, niemal płaskich, lustrzanych, zachęcających do żeglugi pod lekko nachmurzonym, szarym, niskim niebem. Nad takimi wodami i zapach i dźwięk niosą się niezwykle daleko. W ciszy słychać tylko plusk wioseł, poruszona woda wydaje – oszczędnie, w ściśle wymierzonych dawkach – oszołamiającą głębią woń. W tej toni mieszkają stworzenia nienazwane, powoli tętni życie, o jakim my, istoty naziemne i rozedrgane, nie mamy pojęcia, którego podskórnie trochę się obawiamy. Kaszalot część tych tajemnic widział, czuje leniwe wibracje dobiegające spod jego życiowej strefy. Jest pośrednikiem między śpiącym światem Ctuhlu a naszym tlenowo-azotowym, rozbieganym, podniebnym królestwem.
Obecne w bazie, często ostre i kanciaste drzewo sandałowe nie dominuje tej kompozycji, tu jest solidnym tłem, deską, na której artysta namalował akwarelowymi farbami krajobraz pastelowy, tchnący spokojem. Kremowe piżmo posuwiście namaszcza końcowe akordy, wanilia smakowicie je zaokrągla.
Poszczególne nuty współbrzmią w chórze zgodnie, od czasu do czasu pozwalając sobie na krótkie solowe występy, wszystko przy przenikliwym, niesłabnącym tempie narzucanym przez sekcję rytmiczną ambry.
Kompozycja jest niezwykle wyważona, łagodnie szumiąca. Nie rozumiem jak może kojarzyć się z wrzeszczącym Angelem.

Nuty - a jest ich wiele: AMBRA, bergamotka, olejek z gorzkiej i słodkiej pomarańczy, kwiat mandarynki, indyjska mimoza, esencja różana, balsam Peru, indonezyjski olejek paczulowy, kwiat maliny, drzewo różane, francuska żywica labdanum, bób tonka, esencja waniliowa, piżmo, indyjskie drzewo sandałowe.

14.01.2007

L'Artisan Tea for Two

Swojska herbatka dla dwojga. Dla niej, dla niego. Dla Nas.
Jakże przyjacielsko brzmi!
I rzeczywiście przypomina najpiękniejszą przyjaźń, dzięki swemu otwartemu, gorącemu sercu. I jak prawdziwa przyjaźń, która dojrzewa latami i bywa trudna, herbata owa to żadne siki Weroniki, żadne popłuczyny z trzeciego parzenia, żadne zielone, rozmoczone liście, ani nieznanego pochodzenia przemielony pył w bladej bibułce - to prawdziwie piekielna herrrrbata! Gorąca, czarna, aromatyczna, i od nasycenia cukrem gęsta jak smoła. Czuję jej syropowata konsystencję na języku i wiem, że niestraszne mi zimowe mrozy, skute lodem ludzkie serca, jesienne depresje i zawieruchy - buchająca Lapsang Souchong skrywa to wszystko w obłoczku czarnej, wysokokalorycznej, wędzonej pary. Tea for Two, to niebiańskie zjawisko, objawia się w trzech stanach skupienia. A więc wrzątek lany z wysoka na liście, by te mogły się podczas wstępnego parzenia dobrze natlenić - lotna faza tej cieczy to nie para, to drzewny dym, którym nasiąkła herbata podczas wędzenia, tak gęsty że aż nieprzejrzysty, gryzący umysł w bardzo pobudzający sposób za sprawą bergamotki. potem faza ciekła - sama esencja najciemniejszej z herbat doprawiona ostrością imbiru i cynamonu. Przyjaciółka długich rozmów aż po blady świt, przywoływaczka uśmiechu z głębin oczu, szkło powiększające do zapoznawania się z zakamarkami duszy. I kiedy już prawie kończymy, zostaje już tylko kilka łyków ożywczej gęstości - na dnie kubka osiadł miód, pokruszone gwajakowe drzewo i skręcone jak warkocze dymu, długie i mięsiste fusy, wróżące dobrą przyszłość. Słodycz na języku i w gardle, błogość pod sercem, a głęboko w trzewiach radosne poczucie, że wcieliło się i posmakowało odrobinę Carpe Diem, że to jest właśnie esencja życia.

Olivio Giacobetti, kłaniam Ci się do nóg za najcudowniejszą, optymistyczną interpretację tego jakże wymagającego napoju, tego nośnego, ale trudnego aromatu, jakim w perfumach jest herbata.

Nuty: goryczka, neroli, bergamotka, cynamon, imbir, Lapsang Souchong, anyżek, miód, wanilia, drzewo gwajakowe.

Trwałość: znakomita, kilkanaście godzin.

13.01.2007

Comme des Garcons Kyoto

Są zapachy, które niemal brzmią w uszach, wibrują w kościach czaszki, generalnie kojarzą się z dźwiękiem.
Kyoto jest słowem - japońskim "tak".

Hai

wypowiedzianym przez skośnooką Marię do żółtoskórego archanioła Gabriela podczas sekretnego zwiastowania za papierową ścianą. Wypowiedzianym ze stuprocentową pewnościa, niezachwianie, z pokorą i narastającą goryczą na skraju gardła i języka. Tak, wie, że czeka ją twardy los. Tak, bez jednego krzyku dziewica przymie w siebie bóstwo, a potem bez jęku je urodzi. Później w pełnym milczeniu będzie patrzeć, jak jej syn dorasta do śmierci. Wreszcie sama cicho skona w niebiańskim spokoju przeszytego na wylot serca.
Maria wszystko to wie. Nie rozumie, rozumieć nie musi.
Opuszcza głowę.
Gdzieś poza światem zapadła klamka, omnipotentna ręka przestawiła zwrotnicę, rozpędzona czasoprzestrzeń wpadła na ginące w mroku tory.
Co powiedziałaś, Mario?
Hai.
Oto ja, służebnica pańska, niech mi sie stanie według twego słowa.

Hai jest krótką chwilą, jest pozarozumowym kaprysem ułomnej istoty, na którą nałożono zbyt wiele. Wydaje się, że proste wnętrze pagody stopniowo je tłumi. To tylko pozory - jego konsekwencje pozostawiaja wyraźne żłobienie na twarzy czasu.
Hai, krótkie tchnienie, niemalże szept, które dotarło do gwiazd. Bezdenna czerń wszechświata patrzy srogo na ziemię: czy dobrze się stało?
Hai, jeden oddech człowieka do dziś przetacza się grzmotem pod wysokim niebem.
Hai, trytowy kamień, który sam stacza bezustannie precyzyjną lawinę zjawisk.

Nuty: kadzidło, olejek cyprysowy, kawa, drewno tekowe, wetiwer, paczula, ambra, nieśmiertelnik, cedr.

10.01.2007

pani osioł i jej żłoby

czyli odwieczny problem z cyklu: ja nie mam co na siebie włożyć!

coraz częściej sprawa dotyczy moich pachnideł. tak, mam przepełnioną szafę, a jednak czasem zupełnie nie wiem, co ubrać.
od paru dni ręka zawisa nad koszykiem z FUP-ami* i zamiast pewnie sięgać do celu, waha się, drży, cofa. przebiera! a nawet zwyczajnie grzebie. myśli w gonitwie potykają się o siebie, czas ucieka, ręka robi się coraz bardziej zmęczona. test korka - nie, to nie to. ten fioletowy poprzednio drapał w gardło, a ten nosiłam ostatnio zbyt często... wreszcie biorę sprawdzonego klasyka, i zraszam się - psik psik - i więcej już nie - bez przekonania. po czym zapominam, że w ogóle coś na sobie mam, o delektowaniu sie zapachem nie ma mowy. że aura nieprzyjazna? może. że wiatr wszystko zwiewa? ale przecież są dni, kiedy wieje jeszcze mocniej, i właśnie wtedy perfumy dwoją sie i troją warstwami jak skłębione chusty, błyskają kolorami, zaskakują zestawieniami nut. nie dziś. nie tego stycznia.
czego mi trzeba? odchudzenia kolekcji czy nowości? chyba jednak tego pierwszego, bo nieobwąchanych zapachów w pudełku z próbkami mam multum, ale jakoś pasja poznawania nowego jest u mnie w uwiądzie. mam nadzieję, że to przejściowe. zreszta jutro czeka mnie uczta, przyjedzie do mnie 5 nowych cudeniek, w tym dwa nieznane. może wyobraźnia się przebudzi.
___________________________
*FUP - Frequently Used Perfumes, CUP w wersji polskiej

6.01.2007

kiedy to się zaczęło?

padło pytanie o początek perfumeryjnego szaleństwa. sięgnęłam więc pamięcią do lat nie tak znowu dawnych, choć bardzo odległych, bo w międzyczasie wiele się wydarzyło.

> Dziewczyny, a ile miałyście lat, jak pusciłyście wodzy;)?

ja miałam 27. właśnie odkryłam allegro, właśnie miałam niewiarygodnie wysokie stypendium i niewielkie wydatki - jak to w akademiku. byłam świeżo upieczoną żoną faceta z dobrą ręką do pieniędzy. cóż było robić?

moje ostatnie przemyślenia doprowadziły mnie do wniosku, że w kwestii wielkości kolekcji tak naprawdę wszystko sprowadza się do wyboru, kim chce się być: osobą po prostu używającą perfum czy też ich kolekcjonerem?
do niedawna myślałam, że chcę być tym pierwszym;
od niedawna, że nie ma sie co oszukiwać, i że zdecydowanie jestem tym drugim!
w czym utwierdził mnie dziś mój małżonek, przywożąc mi ze sklepu świeżo nabytą szafkę na perfumy "bo tam już Ci się kochanie nie mieści".
i dobrze mi z tym, i nie chcę pozbywać się flaszek, które z niekłamaną przyjemnością wyciągam raz - dwa razy w roku... bo liczy się ta przyjemność, a nie częstotliwość jej występowania.
a że gawiedź ma z tego przy okazji radochę - to bardzo dobrze, w końcu żyje się raz, i raz tylko można dać siebie innym - w tej czy innej postaci ;)

5.01.2007

z nowym rokiem nowym krokiem

czyli zmieniłam wygląd bloga.
myślalam nawet o przenosinach na platformę gazety, ale blogger w ostatniej chwili się uratował wprowadzając sensowne apgrejdy, więc na razię zostaję tutaj.
tak jak jest teraz całkiem mi się podoba.

2.01.2007

subiektywny ranking ambrowców

piszę tylko o tych, które udało mi się solidnie przetestować. cała reszta (a jest tego morze) pozostaje do odkrycia.

1. Ambre Sultan Serge Lutens - primus inter pares, archetypiczna, pierwotna. zapach falujący, gruby, mięsisty, ciemne sukno skrywające tajemnicę. do tego kosmicznie trwały, otaczający aurą. nowatorskie połączenie z ziołami było śmiałym posunięciem, w tym przypadku genialnym.
2. Prada - zaszczytną drugą pozycję kompozycja Prady zawdzięcza lekkości noszenia. pod tym względem stanowi przeciwieństwo lidera rankingu. duże brawa za połaczenie zmysłowości z przestrzennością, za ten niezobowiązujący, pogodny szal na zimę.
3. Ambre Extreme L'Artisan - ambra surowa, lekko skórzana. bardzo czysta i prawdziwa. bez zbędnych udziwnień, zawijasów, bez niedomówień. doceniam prostotę koncepcji. noszenie jej wciąga.
4. Ambre Russe Perfum d'Empire -
zapach z rozległą duszą, przepełnioną bimbrem z opadłych śliwek. potem - jak to w ambrze - słodko, miękko ale i lekko wietrznie, niepokojąco.
5. Scent Costume National - o nim napisałam już wszystko. to, że w tym rankingu jest ledwie piąty wynika z faktu, że jest czymś znacznie więcej niż tylko zapachem ambrowym.
6. Ambre Soie Armani Prive - kiepskie miejsce jest wynikiem wielkich oczekiwań raczej niż słabości kompozycji. niemniej przy lutensowskim ten zapach to zwyczajny cienkusz! jest to ambra wierna ideałowi, pełna światła i przestrzeni - podobnie jak Scent, zresztą o podobieństwie tych dwóch już pisałam - lekko doprawiona owocami, bardzo przyjemna - ale czym usprawiedliwiać jej status w perfumiaskim światku, oraz cenę, zwłaszcza przy tej mizernej trwałości - naprawdę nie wiem.
7. Ambre L'Occitane - ambra zaledwie przyjemna, prosta i szybko znikająca. tak ze skóry jak i z serca. niewiele mogę o niej powiedzieć dobrego.
8. Ambre Narguille Hermessence - poświęciłam jej osobny wpis. wtopa, bo jak inaczej nazwać ambrę bez ambry, za to z jabłuszkami i karmelem? żeby to chociaż się przyjemnie nosiło, ale nie.

niestety nie dane mi było poznać Ambre Passion Laura Mercier, za co należy się kilka bluźnierczych słów Poczcie Polskiej. jej pracownicy zabawiają się w obtłukiwanie młotem kopert bąbelkowych podejrzewanych o cenną zawartość. dzięki temu dostałam pięknie pachnący, już nawet nie mokry papier.

7.12.2006

Hermessence Ambre Narguille

Początkowo pachnie jak jabłecznik, w którym właśnie rozpoczął się proces fermentacji - apetycznie i troszkę już dekadencko, jakby ktoś go nasączył alkoholem i wyciągiem z pestek wiśni (to zapach cyjanku). Właśnie tak pachną owoce, kiedy zaczynają się rozkładać - jeszcze nie są kwaśne, ale już lekko musujące. Mam skojarzenie z dwutlenkiem węgla - jest bezwonny, ale właśnie taki ciepły, znaczący pierwszą fazę rozkładu. Potem czuję też subtelną smużkę przypalonego karmelu.
Jest to pierwszy zapach z nazwy ambrowy, który zdecydownie mi się nie podoba. Nie rozumiem idei. Po pierwsze: nie czuję ambry. Po drugie i ostatnie: jest zbyt kuchenny na dziwadło i zbyt dziwny na coś smakowitego. Nieudany eksperyment kulinarny. Być może nieudany tylko na patelni mojej dziwnej skóry.

4.12.2006

druga połowa listopada

jak już pisałam, przez ten czas testowałam ambry. przyznać musze, że żmudny to proces i naprawdę ciężko zdecydować się na tę najlepszą. jedyny prawdziwy zawód dotyczył Ambre Soie Armani Prive, ale o tym też już wspominalam. niezbyt ciekawa wydaje mi się też Ambra L'Occitane. poza tymi właścwie wszystkie inne mają dużo do zaoferowania i każdą świetnie się nosi. jakaś tendencja? może. L'Ambre Extreme l'Artisan zyskiwała w miarę jak jej ubywało i jakoś czuję, że będę do niej tęsknić i skończy sę na zakupie niewielkiej flaszki. Ambre Sultan nie jest zaś aż taka "wielka" by nie sprawdzała się świetnie na imprezie.
myślę, że przed świętami będę miała faworytę. co niestety nie oznacza, że ograniczę się do jednego ambrowego zapachu. dochodze do wniosku, że wolę mieć kilka zapachów z ulubionej kategorii niż po jednym z każdej.

dominujący zapach: chyba wciąż L LL, choć pod koniec tego okresu zdarzały mi się coraz częstsze zdrady.

nowe nabytki: Zagorsk CdG. póki co czeka na swój czas. świadomość, że go mam, jest przemiła.
poza tym spore dekanty paru innych trudno dostępnych zapachów, ale o tym w przyszłości.

rozstania: Le Feu i Oblique RWD. jakoś bez żalu.

największe odkrycie: Cuir Otoman Perfum d'Empire. początek ocierający się o koszmar, potem robi się przyjemnie, ale wciąż bardzo nietuzinkowo.

ocalał: Flowerbomb. nie mam pomysłu, kiedy go nosić, Lolita biję go na głowę słodkością i stężeniem pozytywnych wibracji w mililitrze płynu, ale ta buteleczka! nie mogę wyrzucic takiego granatu.

come back: Dune. tak dla przypomnienia, choć jego pora już minęła. właściwie nie ma co komentować, to mój evergreen. aż się prosi, żeby poświęcić mu cały artykuł :)

odrzuty: sporo tego jak na dwa tygodnie.
Mandragore AG, paskudny świeżuch
, dawo nic mnie tak nie zmierziło. jakie czary, jakie zioła, jaka magia? cytyna i już. próbkę oddam w dobre ręce.
wspomniany już Dianthus Etro. mogli się bardziej wysilić z pierwszym typowo kobiecym zapachem.
Hypnotic Poison. właśnie mam na sobie i mnie mdli i dławi. jak ja mogłam to nosić? to już druga taka historia, po pierwszej pozbylam się flakonu (i po roku wróciłam do niego jak pies z podkulonym ogonem). co nie zmienia faktu, że i teraz chętnie się go pozbędę. w końcu jest w perfumeriach, w razie tęsknoty wystarczy pół godziny i znów sa na półce.

1.12.2006

Etro Dianthus

goździk, goździk, goździk. upiornie trwały, męczący, dobijający się brutalnie do nosa. CdG Carnation nie dość, że było pierwsze, to jest znacznie przyjemniejsze - ma więcej charakteru, odrobinkę migocze. Dianthus tylko wczepia się w skórę i z niej nie schodzi, promieniuje bezlitośnie niczym spora bryła uranu. kładziesz się spać z myślą, że oto nadszedł kres tej męczarni, rano już nie pamiętasz o wczorajszych przeżyciach, i nagle pod prysznicem znów napada cię goździk, który uwiązł gdzieś w zakamarkach szyi.
najgorsze, że zostało mi jeszcze trochę w próbce. i co ja z trym zrobię? wylać na suszki?

waniliowo

o wanilii w nowościach i nie tylko.

królową wanilii w tegorocznych nowinkach jest zdecydowanie L Lolita Lempicka. zapach z niezmiernym charakterem, daje potężnego pozytywnego kopa. jeśli Cię nie zemdli to pokochasz. imo pachnie jak słodkie ciacho z odrobiną cynamonu. na niektórych osobach ujawnia słoną, intrygującą nutę - ja tego nie czuję. jest to zdecydowanie mój tegoroczny faworyt, najlepsza nowość, mam ochotę nosić ją dzień w dzień i w zasadzie rzadko się przed tym powstrzymuję. flakon tak kiczowaty, że aż cudny. voila:



oprócz tego z nowości:
Ralph Lauren Ralph Hot (wdzięczny, bardzo słodko-świeży, z nuta mleczno-kawową, aczkolwiek trochę płaski, jak to amerykanin. ale może się podobać)


Miracle Forever Lancome


i bardzo podobny do niego Allure Sensuelle Chanel (i właśnie ten jest imo jednak ładniejszy, głębszy, szlachetniejszy, nawet miałam przez chwilkę i tęsknie...)


Victor&Rolf Flowerbomb - niby bez wanilii, ale imo waniliowo-watocukrzany i troche jak słodka herbata. flakonik taki fajny, że nie mogę się z nim rozstać.


trochu mniej waniliowe ale imo słodkie i warte przetestowania są [b]Belle en Rykiel[/b] i Femme de Mont Blanc - naprawdę udane kompozycje.
te nowości polecam.

teraz te inne, też waniliowe ;)
Lancome Hypnose - budyń waniliowy z bananem
Kenzo Amour - taki bezpieczny, trochę bez wyrazu
eee
a teraz zestaw waniliowy z różnych lat:
Hypnotic Poison i Addict Dior (ten ostatni wręcz wali wanilią)
Burberry Brit Red - słodkie ciacho z rabarbarem
Sephora Brown - wanilia z orzechem laskowym, prosty, słodki, wdzięczny zapach
Jil Sander Sensations - łagodny, waniliowo-mleczny
Chopard Wish, Mira-Bai a przede wszystkim Casmir - to jest czysta wanilia, ale niektórzy zarzucają mu syntetyczność
Hanae Mori Butterfly - ta wanilia jest tylko dla najwytrwalszych...
Cartier Must
Estee Lauder Intuition z nutką kardamonu, niestety dość nietrwały

No i jeszcze z trudniej dostępnych:
Serge Lutens Un Bois Vanille - przepiękna wanilia, mroczna!
Maître Parfumeur & Gantier 'Or des Indes'
La Maison de la Vanille - cała marka zajmująca się wanilią:
http://www.osmoz.com/encyclo/marques/parfums_fiche.asp?ID=1540&CATEGORIE=PARFUM&LANGUE=en
miałam dwa pierwsze zapachy, drugi jest powalający, coś jak Angel ale czysta, kuchenna słodycz bez nutki rozkładu i przypalenia - odjazd!
dużo wanilii robi też Comptoire Sud de Pacifique, nie wiem, może jest w bezcłówkach? oni z kolei robią wariacje pt wanilia plus coś :)
Laura Mercier Ambre Passion - rozpływałam się nad nią niedawno, oprócz wanilii jedna z lepszych ambr na rynku.


no i jeszcze nieśmiertelne Vanilla Fields ;)
i Vanilla Musk :)

21.11.2006

zawężam się

Od kilku dni gdy zaglądam do koszyka, kusi mnie tylko ta jego strona zapełniona niszowcami – kadzidła, herbaty, smoki no i L (mimo przerażającej na pierwszy niuch słodkości - świetnie się nosi, dodaje wigoru, w tajemniczy sposób nie mdli)... Flowerbomb się kurzy, RWD (adieu), Poisony też jakoś nie moga się przebić. I Belle de Minuit, i Le Feu (chyba też bye bye), i Escada Collection, i NU Edp, nawet Lutensy i Scenty. Dziwne to i do mnie niepodobne, ale z drugiej strony pocieszające, w końcu nadeszła pora czystki.

Poza tym otworzyłam Black Cashmere. Nie mogłam się zdecydować na ten krok, bałąm się, że dawne zauroczenie nie wróci, że na trwałe go sobie obrzydziłam w ciąży... a to by była niepowetowana strata. Ale nie. Jest świetnie.

w poszukiwaniu ambry doskonałej...

A co do ambry – póki co przetestowałam 4 i zdecydowanie faworytem jest Ambre Sultan SL. Gruba, bogata, wielowątkowa, zachwycająca. Ambre Soie to przy niej zwyczajny cienkusz. Dziś porównywałam tę ostatnią do Scenta, i rzeczywiście podobne są niesamowicie. Scent jest mocniejszy, nieco bardziej roślinny i kwiatowy (jaśminowa herbata), AS bardziej eteryczna. Ponownie – nie rozumiem zachwytów. Ambra w Ambre Soie oddana jest wiernie, świetlista, przestrzenna, jakby owocowa – ale naprawdę nie jest to żadne mistrzostwo, nie w moim rozumieniu przynajmniej.

Także do testów porównawczych pozostała mi Prada - domyślam się, że wypadnie słabo, za to jest bardzo komfortowa w noszeniu. Ambre Russe - niby porównywałam z Ambre Extreme, ale za mało się na tym skupiałam. no i ambra L'Occitane. Czyli jeszcze sporo przede mną.

Armani Prive Bois d'Encens

Zawód na całej linii. Spodziewałam się fajerwerków, ideału, cuda. Chciałam znowu poczuć kościół św. Mikołaja w minutę po wejściu ojca Zioło na mszę o 10 w niedzielę... ale to chyba pieśń przeszłości, doskonałość mieszcząca się w mojej głowie. Bo skoro BdE nie potrafi temu sprostać, to co? Przecież to zapach wychwalany pod niebiosa na wszystkich specjalistycznych forach i blogach. Tymczasem dla mnie jest jedynie poprawny. Świetnie oddaje kadzidło, nie wpada w przykre, stęchłe niuanse. Ale ja potrzebuję zapachu uduchowionego, przenikającego do serca jak modlitwa ptaka, który przysiadł na chwilę u stóp witraża, który jednym dźwiękiem potrafił oddać bożą miłość do świata lepiej niż tysiąc słów błogosławionego kapłana. Lekkiego, ciepłego i ciemnego jak pióro szybujące spod gotyckiego sklepienia.

11.11.2006

straszliwie konieczny update

po którym i tak będę zapóxniona, ale nie aż tak.


31.10.

le baiser du dragon, zaskakująco świetnie się go nosi. Ogrzewa podmuchem gorącym jak ogień.

01.11.

Marc Jacobs Parfum Essence, myślałam, że białe, cmentarne kwiaty będą pasować do tego dnia, ale tylko się zmęczyłam. Za zimny, za kwiatowy, zbyt jednostajny.

02.11.

Coco Chanel EdT. Przyjemnie otula w pierwszy śnieżny dzień tej jesieni.

03.11.

Na powitanie dziewczyn na zjeździe – Avignon CdG. O dziwo pachniał super, nie męczył, gdzieś zniknęła nuta zleżałej szmaty.

04.11.

W ten ponury listopadowy dzień z radością i dużymi oczekiwaniami sięgnęłam po J’ose Jose Eisenberg. Zawód na całej linii! Nie rozumiem, co mi się tak w nim podobało, kiedy testowałam go na nadgarstku, wtedy pachniał słodko, optymistycznie i soczyście, teraz płytko, mdląco, mydlanie. Nie mam pojęcia, co się stało, może trefna próbka? Robiona, może coś we fiolce było i z wymieszania wyszedł ten koszmarek? Prawie zepsuł mi spacer w upojnym powietrzu przy tężniach. Szybko zmyłam mydłka i zaaplikowałam – no właśnie, nie pamiętam co.

05.11.

znów Avignon. Spodobał się Agacie, dopytywała co to (nie skojarzyła, że kadzidło, ale jak jej powiedziałam, to pamiętała, że tak samo pachniałam przy przyjeździe).

Niestety w Malborku nie prowadziłam zapisków i nie pamiętam, ale generalnie usiłowałam zużyć próbki.

Przedwczoraj chyba Prada mnie otaczała – fajna, może nawet dwa dni z rzędu ją nosiłam. I to ona mnie natchnęła do znalezienia najpiękniejszej ambry – do spółki z Kaśką.

Generalnie pierwsze dni listopada upłynęły - znów - pod znakiem poznawania i oswajania kadzidła.

29.10.2006

Sequel

Świat perfum pełen jest w ostatnich latach sequeli. Jest to zapewne wyrazem ogólnej tendencji w kulturze konsumpcyjnej – znane sprzedaje się dobrze, więc coś, co już odniosło sukces musi być wyciśnięte do kropli ostatniej. Efekty takiej polityki są, podobnie zresztą jak w kinie – mówiąc oględnie – najczęściej opłakane. Możliwe są 4 scenariusze (kolejność nieprzypadkowa, zgodna z malejącym prawdopodobieństwem wystąpienia zjawiska):

  1. stworzenie kiepskiego sequela z kiepskiego „klasyka” (od razu przepraszam wszystich fanów zapachów uznawanych przeze mnie za kiepskie, uznajmy że do tej kategorii wchodzą też wszystkie "średnie)
  2. stworzenie kiepskiego sequela z dobrego „klasyka”
  3. stworzenie dobrego sequela z dobrego „klasyka”
  4. stworzenie dobrego sequela z kiepskiego „klasyka”.


Kategoria pierwsza jest najpełniejsza, ponieważ zapachy, które warto w taki sposób odświeżać, to najczęściej tak zwane bestsellery, przeboje skomponowane na potrzeby szerokiej publiczności, a więc najczęściej nijakie (oczywiście zdarzają się perełki, ale nie o nich tu). Pierwszym przykładem jaki przychodzi mi do głowy jest Miracle Lancome i jego liczne mutacje, w których ciężko się już połapać (oprócz modyfikacji polegających na podrasowaniu nut zapachowych i zmianie wyglądu zewnętrznego zdarzają się też edycje, w których inna jest jedynie butelka i zmodyfikowana nazwa Miracle). Inny kiepski sequel to Red Delicious DKNY – druga i oby ostatnia połówka niezbyt udanego nowojorskiego jabłka.

Drugi scenariusz jest również dość prawdopodobny i niestety chyba najsmutniejszy – mnie boli, kiedy z czegoś kojarzącego się niezwykle pozytywnie wydobywa się paskudę, odziera się zapach z czaru i przemiłych wspomnień. Myślę tu oczywiście o limitowankach Escady, tych z początków tej tradycji właściwie nie znam lub nie pamiętam – poza jedną. Que Viva Escada, była moja w wakacje 1997 roku i spędziłyśmy razem cudowne chwile. A potem rozpoczął się zjazd po równi pochyłej. Lily Chic – okropieństwo, ale przynajmniej jakieś takie charakterystyczne. A później nastąpiło szaleństwo w postaci serii Sexy Grafitti – Island Kiss – Ibiza Hippie – Rockin’Rio – Pacyfic Paradise. Nie pamiętam, kto pierwszy wystąpił z koncepcją, że Escada ma duży gar pełen rozpuszczonych landryn i co roku limitowanki są napełniane właśnie w nim, oczywiście po wcześniejszej niezbędnej acz kosmetycznej raczej modyfikacji tajemniczego płynu w piekielnym kotle... Po latach koncepcja wydaje się coraz bardziej słuszna. No broni się sama po prostu. Ciekawe, na ile tego gara starczy, mam nadzieję, że jak najkrócej.

Dobre z dobrego to już rzadkość. Niełatwo zrobić coś, co nie będzie takie jak oryginał, ale w sposób oczywisty będzie do niego nawiązywać, wnosząc dodatkowo coś nowego, i do tego jeszcze będzie miało w sobie to „coś”, co sprawia, że zapach się zapamiętuje. O jednym z takich cudów już w blogu pisałam – to Shalimar i jego młodsza siostra Light. Dobre są reinterpretacje klasycznych Hermesów: Rouge, Caleche, 24 Faubourg... Hot Couture w wersji EdT z akcentem położonym na maliny, bez dymności EdP.

Ostatnia kategoria jest dla mnie trochę niejednoznaczna. Tu niekoniecznie chodzi o to, że klasyk był kiepski, a raczej o to, że dziecko przerosło rodzica. Tak jest w przypadku Allure i Allure Sensuelle – ten drugi mnie zachwycił, podczas gdy pierwszy przerażał, przynosił pecha. Najbardziej pasuje mi tu para Addict-Addict Eau Fraiche. Klasyka nie cierpiałam, do czasu poznania odświeżonej wody – jej urok jest tak silny, że opromienił nawet starszego brata, którego dzięki Eau Fraiche doceniłam i polubiłam. Co ciekawe Addict należy również do drugiej kategorii – z niezłego klasyka stworzono bowiem Addict 2, który z pierwszą wersją nie ma chyba nic wspólnego poza nazwą.

Kusi nie jeszcze dorzucić do tej logicznej klasyfikacji coś, co logiczne absolutnie nie jest, a mianowicie prequel. To co jest możliwe w kinie, w świecie zapachów wydaje się nie do pomyślenia, a jednak... nie mogę przestać myśleć o niektórych zapachach jako o rzeczywistych ojcach i matkach gatunku. Nie mam wątpliwości, że Chaos jest (a raczej był) prequelem do Black Casmere, i tu chronologia jest zachowana. Ale już w wypadku Prady – nie, bo to właśnie wersja „Intense” powstała równolegle z Pradą klasyczną, ale marketingowo pozostająca w jej cieniu, wydaje mi się prawdziwą podstawą, początkiem, korzeniem tej linii.

Ciekawie tez wypada eksperyment z patrzeniem na linie zapachów w perspektywy czasu. Jak to ładnie ujęła Taje - taka retrospektywa zapachowa a rebours. I znów pojawia się Que Viva Escada, która w 1997 roku była po prostu uroczą, radosną limitowanką, a po latach jest czymś znacznie więcej. Nie tylko można ją podziwiać na tle nieudacznych młodszych sióstr, z odległości kilku lat rozumiem ją też jako niepokojące preludium do tego, co nastąpiło później. OdbiórAngela również zmienia się, kiedy spojrzeć na niego poprzez kwiatowe wersje. Dla mnie nagle zrobił się mniej straszny.

podsumowanie tygodnia

Tydzień upłynął mi pod znakiem zmagań z kadzidłami. No bo oczywistym jest, że kocham ten zapach, ale gdy przychodzi co do czego często czuję zawód, bo nic nie może dorównać zapachowi kościoła Świętego Mikołaja przy wejściu ojca Zioło z rubinową różą w dłoni... Chyba przyjdzie mi się z tym pogodzić. Niemniej oswajanie poszło dobrze, od kiedy wmówiłam sobie, że wyraźnie czuję lilie podoba mi się Passage d'Enfer, utwierdziłam się w przekonaniu o pięknie Messe de Minuit, próbowałam bez skutku wyczuć smużkę dymu w Dzongkha - i bez żalu dałam jej ulecieć. No i wybrałam ulubionego kadzidłowca - to zdecydowanie Zagorsk. Może dlatego, że czuję tam bardziej dym drzewny niż surowe kadzidło.

Zapach tygodnia
O palmę pierwszeństwa walczyły ze sobą w tym tygodniu L Lempicka i T42 l'A. Nie umiem wyłonić zwycięzcy, więc niech będzie po połowie - T42 idealne na wieczór i noc, rozgrzewa, budzi zmysły ale i spokojnie kołysze, jest takie przyjacielskie. L znakomicie sprawdza się w dzień, optymistyczne i pełne energii.
Zawód tygodnia
Dzongkha. Pisałam już o niej, może to niesprawiedliwy sąd, właściwie to na pewno, ale ma być subiektywnie. Kompletnie rozminął się z moimi oczekiwaniami, więc choc obiektywnie jest zupełnie niezwykły, skreślam.
Największe zaskoczenie
Stella in Two Peony. Pierwsza Stella, którą mogłabym nosić. Całkiem przyjemnie się nam spacerowało.
Testy
Sander Style - podobają mi się , mają pazura jak Amarige plus dużo trawiastej świeżości.
Musc Villoresi - troszkę szyprowy, dzięki czemu nie jest mdły
Patchouly Villoresi - niesamowicie kamforowa, higieniczna paczula, potem wychodzi piwniczne
tchnienie - fajna :) ale czy do noszenia?
Belle en Rykiel - ciekawy zapach, ciekawy flakon, ale test na tyle wstępny, że wiem tylko, że mi się podoba.
Rumeur Lanvin - zapach z papierka zapowiadał się interesująco, na mojej skórze - wielka porażka, płaskie cytrusowe mydło z szyprem. Wielka szkoda, bo flakonik odjechany i niesamowity, chciałabym takie cacko. I bardzo "alienowata" czcionka liter.


Najlepsza premiera
MontBlanc Femm
e- łagodniejsza i mniej przyprawowa forma Kenzo Jungle! bardzo fajna.

23.10.2006

L'Artisan Dzongkha

Dzongkha to trzeci po Un Bois Farine i Timbuktu zapach z serii "podróżniczej" l'Artisana, podobnie jak poprzedni stworzony przez perfumiarza-podróżnika Bertranda Duchaufoura. Perfumy inspirowane Butanem, małym królestwem zagubionym w Himalajach, a konkretnie wonią kamieni i kadzidła obecną w świątyniach zwanych Dzongami.

Nuty: piwonia, liczii, kardamon, herbata z mlekiem, wetiwer, kadzidło, indyjska trawa papirusowa, cedr, skóra, irys.

Jakkolwiek zapach jest niezwykle wielotwarzowy, jego głównym sztandarem jest zdecydowanie irys - obecny od samego początku do końca, mieniący się, jasny, zarazem przejmująco głęboki akord. Czasem dławiący, aż boli gardło, miejscami wręcz organiczny. Dzongkha otwiera się niezwykle gwałtownie, leci do góry, prosto w nozdrza, jak dymy kadzidła, które tu są raczej nośnikiem - głównie bijącego w nos kardamonu - a nie składnikiem. Z irysem przepleciony jest cedr, dający całości ostrawe miejscami, drzewne tchnienie. Nie umiem wyodrębnić woni liczii i piwonii w głowie, ale niewątpliwie całości towarzyszy jakiś akord roślinny, na mojej skórze najwyraźniej zdominowany przez irysa. Spod spodu dość wcześnie prześwitują akordy skóry, ale hen daleko, z głębi, jak miękka podkładka. Rzeczywiście w Dzonce czuję kamienie, ale nie zimne, jak w wielu kadzidlanych zapachach inspirowanych europejskimi świątyniami, ale nagrzane przez kontynentalne, azjatyckie słońce. W tym rozumieniu jest bardzo ziemista, kamienista, dosadna. Dla przeciwwagi chyba dołożono bardzo wyraźną nutę mleka, która łagodzi to nieco kanciaste wrażenie. Ktoś kiedyś porównywał Timbuktu do robaków w tłustej glebie i jeśli te perfumy są do siebie podobne (a podobno są) to zaczynam to rozumieć.
Całość widze jako gruby, ciemnobrązowy materiał ze śliską, chłodną podszewką, to wszechobecny, przenikający akord irysa tak schładza całość. Dzongkha to jasny zapach żywych, ciepłych kamieni, jakby zatopionych w wiecznej modlitwie, niemal słyszę cichutkie, ciągłe "ommmmmmm".
Skojarzenia? Mnogie. To ze starymi Guerlainami nie jest oczywiste, ale nie jest też przypadkowe, charakteryzuje je podobna głębia, jakby wyciszenie myśli. Z uwagi na mleczność widzę powinowactwo z Le Feu i London Bruberry. W ogóle Dzongkha jest bardzo bogata w znaczenia, co chwilę wychodzi z niej coś nowego. Podsumowując - nieziemski zapach, a może raczej "nietutejszy", należący do zupełnie innego świata. Nigdy nie wąchałam niczego podobnego, to pewne.
Przy okazji zapoznałam się z nową, siedmiograniastą butelką i opakowaniem. Nowy flakon ustępuje staremu urodą, jest cieższy, zwalistszy, jakby przekombinowany? No i ten śrubowy korek. Wszystko podoba mi się mniej, oprócz samej ciężkości korka - uwielbiam ciężkie korki.

Dzongkha została zakwalifikowana do kategorii uniseks. W Polsce dostępna w sieci perfumerii Quality.

19.10.2006

nielubiane?

Są takie nuty, których w perfumach nie znoszę - mniej lub bardziej. Myślałam ostatnio, które to, w jakiej kolejności się objawiały i właściwie - o co mi chodzi? Czemu tak właściwie ich nie toleruję?

Po pierwsze: róża. Może dlatego, że to królowa kwiatów, a za kwiatami, mówiąc eufemistycznie, nie przepadam? Ma należne jej pierwsze miejsce. Niemal zawsze brzmi kwaśno, zbyt pudrowo i sztucznie. I jest to ewidentnie sprawka mojej skóry, bo ten sam różany zapach wąchany z kogoś innego może być poematem delikatności - na mnie zawsze wyjdzie z niego brzydki zwierz. Absolutnym jak dotąd wyjątkiem jest Safran Troublant l'Artisan, w którym - być może za sprawą szafranu - róża nadaje się do przełknięcia, ba! jest całkiem smakowita.
Róży niewiele ustępują inne kwiaty. Weźmy na przykład pannę konwalię - znajduje moją akceptację w jedynie dwóch zapachach: Envy Gucci i wiosennym Annayake (w którym zresztą jako składnik nie występuje, ale wyraźnie ją tam wyczuwam). Nie są to jednak typowo konwaliowe perfumy, zawierają tylko drobny element tych kwiatków, uroczych skądinąd. No właśnie, jak to możliwe, że woń tak lubiana w naturze (każdej wiosny kupuję sobie bukiecik, i to niejeden), w perfumach tak zawodzi, jest tak potworna? Nieumiejętność odwzorowania perfekcji? Być może miejsce konwalii jest w ogrodzie, bo na mojej skórze błyskawicznie gasną, więdną, gniją.
Kolejnym koszmarkiem jest jaśmin. Chyba żaden inny składnik nie potrafi być tak namolny i trupi jak ta delikatna gwiazdka. Przeraża mnie w Alienie i pewnie stu innych kompozycjach. Knebluje, osacza, śni się w koszmarach. Jednocześnie zachwyca chłodnym tchnieniem w jednej jedynej formie: Pure Poison Dior.
Neroli to kolejny bohater tego odcinka. Dławiącą mocą dorównuje jaśminowi, jest niemożebnie mdły i oble słodki. Tu jednak mam spore powody by sądzić, że moja odraza spowodowana jest jego niską jakością w większości znanych mi perfum. A te spore powody nazywają się Fleur d'Oranger Serge Lutens i pachną wręcz niebiańsko. Jak to powiedział Sorbet:"Chodziłem z nosem po niebie i myślałem: Boże, co za piękny zapach". Dokładnie tak. Prawie czuję deszcz miękkich, otulających płatków sypiących się spod koron drzew, łagodnie kołysanych ciepłym wiatrem, całowanych złotymi promieniami słońca. Gdzie leży prawda? Czy to tylko mistrz oprawiania w ramy tak ładnie je potrafi upozować, czy może po prostu miał pod ręką wyjątkowo dobry ekstrakt?
Fiołki - zawsze mi się wydawało, że po prostu muszę kochać te kwiaty w perfumach. Zdobyłam wszystkie znajdujące się w zasięgu fiołkowe zapachy - i nie podszedł mi żaden. Bardzo bolesna to była porażka, zważywszy na mój silnie emocjonalny stosunek do tych maleństw. A one niewdzięcznie drapią mnie w gardle - i już. Zero wdzięku.
Irys. Jakkolwiek szlachetnie by się nie nazywał i jak bardzo bym sie nie starała - zastosowany w nadmiarze dusi pudrowością. A nadmiar niestety zaczyna się już przy bardzo niskich dawkach tej cennej rośliny. Na szczęście istnieją dawki akceptowale i mam nadzieję, że właśnie taką znajdę w Dzongkha.
Przyprawy też potrafią nieźle dać popalić. Za dużo kardamonu i pieprzu powoduje u mnie zgagę. Szczypty - ekstazę.
Chyba jedynym elementem perfumiarskim, którego nie lubię globalnie i w każdej ilości, jest szypr. Nie potrafię przypomnieć sobie szypru, który mogłabym nosić chociaż godzinę bez marszczenia nosa z niesmaku. Chyba że weźmiemy pod uwagę tak zwany modern chypre w osobie Narciso Rodriguez For Her, ale moim zdaniem to naginanie nazwy niczemu nie służy, Narciso jest piżmowy, szyprowy - wcale a wcale.

Konkluzja moich rozmyślań troszkę mnie zaskoczyła - okazuje się, że poza tym biednym szyprem nie ma niczego, co mogłoby całkowicie dyskwalifikować perfumy. No i poza nadmiarem. Może tu jest pies pogrzebany? Nawet ukochane kadzidło w zbyt dużej ilości molekuł na centymetr kwadratowy skóry potrafi śmierdzieć szmatą (casus Avignon), więc umiar w stosowaniu - także tych ryzykownych dla mnie - składowych jest podstawą udanej kompozycji i może stanowić o jej wyjątkowości. Odrobina brzydoty by podkreślić piękno? Czemu nie.

17.10.2006

Mechant Loup l'Artisan

No cóż, chciałabym, żeby tak pachniała moja niemyta lodówka, niestety rzeczywistość ma się do tego zapachu nijak, bo niemyta lodówka - powiedzmy to wprost - śmierdzi, a Zły wilk? Absolutnie nie. Nie czuję tu jednak też lasu (cedr, wetiwer? gdzie?), ten wilk raczej zakrada się do ludzkich siedzib, a może dobiera się do pełnego smakołyków koszyczka Czerwonego Kapturka? Czuję przypalone lekko orzechy, dużo pasiecznego miodu i odrobinę skudlonej, szarej sierści. Trochę dusi w gardle, to te kłaczki, od których kaszlał kot w butach. Podobnie pachnie też wyschnięta wiklina. Dodatkowo pojawia się coś jakby bardzo słodkie owoce, ale to pewnie lukrecja. Swoją droga ten składnik tak silnie jest w moim umyśle połączony z anyżem (Lolita Lempicka gnie się w ukłonach), że przydałoby mi się powąchać sama roślinę, żeby umieć ją wyodrębniać na czysto. Około 3 godziny Mechant Loup robi się nieznośnym zwierzakiem, z powodu monotonnie toczącej się, mszystej słodkości. Potem nagle rozpływa się w szarości i znika, czyli trwałość niespecjalna.

16.10.2006

Comme des Garcons Avignon

To ostatni zapach z serii kadzidlanej CdG, którego nie znałam. Dziś w końcu przyleciał, zrosiłam się nim obficie, by czuć całą soba pełne spektrum - i gagatek nieźle miesza. W pierwszej chwili przerażająco wysoki, wyższy niż sklepienie największej gotyckiej katedry - kubatura jest naprawdę ogromna, gdzieś musi pomieścić te kadzidlane dymy i przepych ornatów. Potem dołącza metaliczna nuta, może to rozgrzana kadzielnica? I coś tajemniczo słodkiego, niepokojącego, niemal mdłego, więdnące, polne kwiaty przed ołtarzem? Czuję, że z Avignon trzeba postępować ostrożnie, skóra okadzona w nadmiarze po pół godzinie wypuszcza diabła, czyli zapach stęchlizny, mokrego, nie powieszonego prania, kadzidła zawilgłego, mruszejącego w ciemności. To samo dzieje się u mnie z Messe de Minuit, tyle że do tego potrzeba Mszy więcej, Avignon wierzga już po większej kropli. I do końca te perfumy właśnie tak balansują, między uroczystym i bardzo esencjonalnym kadzidłem uwięzionym pod kamiennymi łukami domu bożego, a rzuconą w ciemny, zimny kościelny kąt brudną i wilgotną ścierą do podłogi. Szkoda, bo zapowiadały się wyjątkowo, słyszałam, że są "larger than life", miałam nadzieję, że jednak w zupełnie inny sposób, że to kadzidło mnie omami, przytłoczy, ale będzie czyste i nieziemskie, a ono jest takie ludzkie, takie brudne... A ja nie będę przecież cierpieć inkwizytorskich katuszy dla tych pierwszych natchnionych i uniesionych 20 minut. W dodatku tortury mokrą szmatą są przerażająco trwałe - całość siedziała na mnie ponad 12 godzin, dziś rano była też wyraźna na rękawach bluzki.
Pomyślałam jeszcze, że może to jakaś celowa alegoria wiary katolickiej? Początki były szlachetne i wzniosłe, a teraz kościół balansuje w zamknięciu schematów między dobrocią a podłością.

Nuty: rumianek, mech, kadzidło, wanilia, paczula, palisander, nasiona ambrette.

15.10.2006

jesień

Jak pachnie ta pora roku? W moim świecie nie ma jednej jesieni, nie ma więc też jednego zapachu, który by ją opisywał. Jesień ma kilka twarzy.

Ta pierwsza to moja ulubiona odsłona, czyli jesień złota. Zamglone słońce, żółtawe niebo, wysokie cirrusy, nietypowy dla nadmorskiej okolicy brak wiatru. Ziemia oddaje z siebie całe ciepło nagromadzone w ciągu lata, oddaje tak intensywnie, że na noc już jej nie starcza sił i rano jest całkiem zimno. Rosa na piasku, cienkie niteczki babiego lata na jeszcze opalonych rękach, nostalgia w sercu. A ten zapach to Dune.

Druga postać to jesień zgniła i szara. Nadal nie ma wiatru, mgła jest gęsta, i mimo zapewnień meteorologów nie ustępuje, nawet kiedy minie południe. Czasem siąpi deszcz. Wysokie ciśnienie nie pozwala swobodnie unosić sie dymom z palonych liści, pełzną więc przy wilgotnej ziemi jak smutne węże. "Liście z drzew spadają masłem na dół" - każdy lot jest smutny jak łza, ciężki jakby to leciał kamień, a delikatny trzask lądowania jest nieuchronny jak śmierć. Z tą wszechogarniającą szarością i smutkiem kojarzy mi się stara, czarna Mania Armaniego.

Trzecia emanacja to jesień śmiała i zdecydowana, że tak powiem jesień w pełnym uwiądzie - z siekącym, zimnym deszczem, huraganowym, przenikliwym wiatrem i rozpaczliwie krótkim dniem. Słońce jest już w strefie wspomnień, łyska od czasu do czasu perłowo-szarą kulą na krańcu świata, by po chwili utonąć w sinych odmętach chmur. Dymy gryzą w gardle, mieszając się z niemal mroźnym już powietrzem. Tak, jest ponuro i niebezpiecznie. Chłoń tę atmosferę, by pełniej cieszyć się życiem, kiedy słońce zawróci w stronę zwrotnika Raka. Stalowo-granatowy krążek NU świetnie ci w tym pomoże.

Ostatnia forma jesieni to właścwie przedzimie. Dymy niemal zniknęły, ognisko spopielało, zamiast płomienia widać jego węgliste, wilgotne już serce. Świat się wyczyścił, życie śpi, nie ma żaru. Niebo rankiem jest sterylnie niebieskie. Skute cienką warstewką lodu liście chrupią pod ciężkimi buciorami nadchodzącej ze wschodu zimy. Pod korą drzew, głęboko w łyku soki niemal stoją, struchlałe, odrętwiałe wizją ścinającego je miecza mrozu. W strasznej ciszy, jak dźwięk kryształowego sopla niesie się Cerruti Image.

Jest jeszcze piąta twarz jesieni. Ale tego zapachu - zapachu zmian, przełamywania lodów, wielkich nadziei, szalonych wypraw, graniczących z pewnością przeczuć, magii ukrytej pod kołderką codzienności, nagłej miłości - jeszcze nie udało mi się odnaleźć.

1.10.2006

propozycja dla CdG - Series 9: Space

Zainspirowana zapiskami Anousheh Ansari (http://spaceblog.xprize.org/2006/09/22/the-trip-up/) rozmyślałam, jak może pachnieć niebo, a ściśle mówiąc - szeroko pojęty kosmos. Wyszło mi coś w sam raz na serię dla Comme des Garcons :)

Geocentric (albo Inner Space) - natchnione średniowieczną, katolicką wizją świata jako globu zawieszonego w środku kryształowej sfery, w której umieszczone na niewidocznych obręczach krążą słońce i planety, a mroki nocy rozświetlają umieszczone na sklepieniu gwiazdy. Zapach wody (w końcu to sam środek epoki Ryb), do tego przestrzenne, jasne kadzidło, czysta ambra, a jako kontapunkt żelazisty zapach krwi spływającej po mieczach krzyżowców, kurz zarastającej trawą, imperialnej rzymskiej drogi, ździebełko organiki z miejskiego rynsztoka. Kusi mnie też nuta rozkładu, ropiejących ran, śmierci na syfilis (zwłaszcza wraz z towarzyszącymi jej zmianami w mózgu), ale to chyba by było zbyt odważne.
19th Century Heliocentric (albo Eter) - od kilku wieków już wiadomo, że nie jesteśmy pępkiem wszechświata, a odkrycia Maxwella implikują zdaniem wielu naukowców konieczność istnienia we wszechświecie ośrodka, w którym mogą przemieszczać się fale. Dziewiętnastowieczny kosmos pachnie więc eterem, tym dietylowym (mimo, że nie ma on nic wspólnego z postulowanym kosmicznym, z którego niewielki tu byłby pożytek, miał być bowiem zupełnie bezwonny) - a zatem narkotycznie, upajająco i odpężająco, niekoniecznie eterycznie. Dla przełamania dodałabym trochę nut rodem z maszyny parowej: węgiel, para (coś jak żelazko), spalenizna; i może jeszcze trochę zjonizowanego powietrza na część fal elektromagnetycznych?
Solar System - czyli mniej więcej to, co wiemy w tej chwili o naszym miejscu pobytu. Byłby to zapach bliski nagrzanemu słońcem, pustemu kamieniołomowi. Z dzieciństwa pamiętam poszukiwanie krzemieni i rozbijanie ich i innych kamieni. I ten zapach, ciepło, siarka, sól, ziemia. Dodatkowo trochę propanu-butanu, szypta benzyny, i może właśnie tu należałoby wrzucić te przypalone ciasteczka migdałowe? Chciałabym, aby na początku SolSys buchał gorącymi nutami, i stopniowo się wychładzał, aż do czystego wyobrażenia wodoru pod koniec... ale ta nuta kamieniołomu (niewątpliwie obecna w pasie asteroid i Kuipera) byłaby ciągle obecna.
Milky Way - ta nazwa mówi sama za siebie. Musiałby być od początku słodki, rozbuchany, pełen światła i ciepła, rozwichrzony na brzegach, z ultraciężkim jądrem i długim, mlecznym ogonem. Na jego peryferiach widzę delikatne akcenty paczuli, irysa i wodorostów. Wszak gdzies tam musi być jakieś życie...
Deep Space Nine - najgłębsza otchłań. Miliony lat świetlnych pustki, bliskość zera absolutnego, supernowe, czarne dziury, obce cywilizacje bez szans na spotkanie się. Tak pachnie teleportacja na USS Enterprise. Te perfumy mogliby stworzyć BORG dla kapitana Picarda. Zapach bogaty, chaotyczny, wciągający, kontrastowy, niezrozumiały, straszny. Czerń (kadzidło, węgiel drzewny, czarne kwiaty, pieprz), biel (cukier-puder, sól, pranie na wietrze) i przesunięcie ku czerwieni (papryka i czerwone wino). A na koniec, na przekór smutnej entropii marzy mi sie baza o zapachu małego dziecka :)

28.09.2006

Serge Lutens Chergui

Nuty: miód, piżmo, skóra, kadzidło, liście tytoniu, cukier trzcinowy, ambra, irys, róża, drzewo sandałowe.

Chergui znaczy wschodni. To nazwa wiatru znad pustyni, burzącego krew i myśli mieszkańcom Maghrebu trudną, letnią porą. Nazwa jak najbardziej zasłużona.
Słońce stoi w zenicie, a on dmie bezlitośnie, niosąc rokrocznie opowieści znad rozgrzanych krain. W swojej wędrówce nad piaskami mija także oazy życia, spijając z nich soki. Jego tchnienie zawiera więc wszystkie cztery pierwiastki. Chergui to żar naszej płomiennej gwiazdy. To dymy ognisk wzbijających się zimnymi nocami w otchłanne, nocne niebo. To usypiający, morderczy szmer odwiecznych piasków. To krople drogocennej wody wyssane z bohaterskich, wczepionych we wrogą ziemię, bezimiennych roślin.
Kiedy poznawałam Chergui, przestraszyła mnie jego początkowa, wilgotna, owocowa i kwiatowa przestrzeń, której się zupełnie nie spodziewałam. Po chwili zrozumiałam, że jest to tylko konieczne żniwo jego przelotu nad oazą. W ognistych podmuchach wilgotne owoce prędko zamieniają się w suszone, kandyzowane słodkości, a mięsiste płatki kwiatów kurczą się i osypują z delikatnym szelestem. Pozostaje suche powietrze nad wydmą (skojarzenie z Dune nie jest przypadkowe), szalone wycie między zmartwiałymi łodygami, które w poszukiwaniu wody zapuściły swe odnóża tak głęboko, że niewiele się już różnią od kamieni. W tym smutnym krajobrazie, gdzieś z cienia dobiega smakowity dym nargila. To alchemik, jak co roku snuje opowieść o powtarzalności pór roku, o przemijaniu życia, oswajaniu śmierci. Opowiada, że ten z pozoru nieprzyjazny świat kryje w sobie olbrzymie możliwości, bogactwo ludzkich historii, mnogość barw i dźwięków.
Niektórzy zarzucają Chergui, że jest za słodki, syropowaty. Brzmi to dla mnie jak bluźnierstwo. On nie mógłby być nie-słodki, zaprzeczyłby wtedy swemu wschodniemu pochodzeniu. Jest więc słodki, ale do ostatniego tchnienia zachowuje niezwykłą, przeszywającą trzewia nutę, świdrującą jak spojrzenie starego, mądrego człowieka, kontrapunkt dla łagodności. To patrzy Alchemik, znawca świata, nowe i nieoklepane oblicze Orientu.

Chergui jest częścią linii ekskluzywnej Les Salons du Palais Royal Shiseido, aczkolwiek był dostępny w wersji eksportowej jako seria limitowana na przełomie poprzedniego i tego roku.