31.12.2005

Zapachowy trup

Myślałam, że już mam z górki, wydawało mi się, że nadwrażliwość mija - niestety były to złudzenia. Kilka dni temu kontrolnie zaordynowałam dwa psiki Caroliny na okolice brzucha - żeby nie było za blisko nosa i nie drażniło tak bardzo jak wtedy, kiedy zapach jest za uszami i na szyi - no i kompletna porażka, mdliło mnie przez cały dzień, jeszcze długie godziny po zmyciu zapachu, a przecież to taki wesoły, owocowy, optymistyczny koktail! Niestety nawet to dla mnie jest za dużym wyzwaniem. Smutne to dla mnie bardzo, czuję się ogołocona z części mojego świata, perfumy na półce patrzą na mnie z wyrzutem, a ja usilnie unikam tych spojrzeń. Wiem, że to minie, ale jakoś kompletnie mnie to nie pociesza w sytuacji, kiedy o perfumach nawet czytać nie mogę bez lekkiego, nieprzyjemnego odczucia na ranicy przełyku i żołądka...

12.12.2005

Wątpliwe uroki ciąży

Pierwszy trymestr - czas tworzenia i rozwoju wszystkich najważniejszych struktur małego człowieczka - trwa. Wraz z nim utrzymuje sie u mnie nadwrażliwość na zapachy - i te zamknięte we flakonach, i te jak najbardziej kuchenne - obsesyjnie wietrzę po byle smażeniu czy gotowaniu. Węch mam potwornie wręcz wyostrzony, do tego stopnia, że dziś uciekłam z perfumerii, mimo że nie psiknęłam ani jednego nadgarstka. Wystarczyło powąchać z daleka atomizer Prady, o której naprawdę chciałam - porównawczo z Pradą Intense - napisać. Nic z tego, przynajmniej na razie. Pozostają rozważania teoretyczne i posiłkowanie się pamięcią - choć nawet tak abstrakcyjne pisanie sprawia, że czuję się strochę gorzej. Na szczęście za jakieś 3 tygodnie zaraza powinna ustąpić :)
Swoją drogą, okazuje się że tak wrażliwy węch nie jest absolutnie zaletą "nosa" - wręcz uniemożliwia mu pracę i działanie.

22.11.2005

Shalimar

Chcę napisac parę słów o Shalimar i jego dużo młodszym bracie - Shalimar Light. Dlaczego? Po pierwsze: mało jest zapachów, które po tak długim okresie życia mają jeszcze siłę istnieć - a ten nie dość że jest, to w dodatku ma się wyśmienicie, i jestem pewna, że przeżyje 95% obecnych sephorowych top-sellersów! Po drugie: to znakomity zapach, jak to ktoś trafnie na wizażu określił - bezczasowy, bo ząb czasu nie robi mu żadnej krzywdy, tylko bezskutecznie stara sie go chwycić i tępi się na nim, i ta nieudolność w moich oczach wręcz podkreśla Shalimarową szlachetność i wyrafinowanie - 80 lat temu świat był naprawdę inny, a jednak są takie pachnące wysepki przeszłości, które ciągle potrafią zachwycić nas, wysmakowanych, 21-wiecznych perfumaniaków, i taką właśnie wyspą wyłaniającą się z morza codziennych świeżaków, wtórnych orientów i tchnących myszą dioromutantów jest Shalimar. Po trzecie wreszcie - Shalimar ma znamienite rodzeństwo (coś ostatnio lubuję się w rodzinnych koneksjach ;) ) - rzadko zdarza się, aby wersja Light jakiegokolwiek klasyka dorastała mu choćby do pięt - tu jednak mamy do czynienia z osobnikiem może zupełnie innym, oczywiście dużo młodszym , ale jednak podobnego formatu.
Klasyk wita mnie z nadgarstka nutą garbarni - bo nie jest to jeszcze gotowa skóra, to dopiero z lekka odrażający, natarty olejkami półprodukt, któremu nawet nie śniło się o pokrewieństwie z Daim Blond. Mistrzowska ręka twórcy szybko jednak zaokrągla tę zawiesistą, burzową chmurę czymś miekkim i tłustym, co wygląda trochę jak heliotrop, a trochę jak śmietanka. Zza chmury od początku prześwitują promienne cytrusy, z niezastąpioną, klasyczną bergamotką na czele oraz zdecydowanie orzeźwiającą cytryną w ariergardzie. W tle jeży sie cedr. I taki jest początek - nieco ostry, kłujący, a jednocześnie już obiecujący kobiercową miękkość serca. Shalimar przeistacza się w zapach gorzkawy, zdecydowanie mroczny, który mimo skórzanych, surowych nut podąża konsekwentnie w stronę słodyczy. Równowagę osiąga dzięki tonce i wanilii, nosicielom łagodności. Z czasem coraz bardziej przypomina miękki, skórzasty, mięsiesty i gruby aksamit. Samo się myśli, że żywy :)
Kiedyś napisałam: "Końcówka - dodam, że długa, bo zapach trwa na ubraniu nawet po trzech dniach - jest najlepsza: słodka, zniewalająca, przytulna i rozkoszna. Cała mam ochotę się w niej nurzać" - i musze to podtrzymać, z małym dopiskiem: trzeba uważać, gdyż pod grubą warstą ciemnego materiału wciąż czai się wręcz bestialski akord skórzany - gdy ciepło chuchnę na skórę, wręcz mnie zatyka. Myślisz, że obłaskawiłeś drapieżnika? Nic bardziej błędnego. On chce, żebyś tak myślała... A w głowie coś szepcze: ogrzej go!niech pokaże pazur! niech warknie na ciebie! Klasa.
Co innego Shalimar Light: technika pozwoliła człowiekowi lat dziewięćdziesiątych i późniejszych produkować najrozmaitsze hybrydy - zapach człowieka, zwierzęcia, rośliny, robota, przedmiotu... Nie umiem jednoznacznie wpisać lekkiej wersji do jakiegoś królestwa czy porządku, jest na to zbyt abstrakcyjny. Na uwagę zasługuje fakt, że Mathilde Laurent udało się w nim wiernie odtworzyć piramidę klasyka, bez wpadnięcia w pułapkę kopiowania zapachu. Tu rzeczywiście - jak rzadko - można mówić o nowoczesnej reinterpretacji. Tak więc w głowie mamy wyraźną nutę cytrusową: skórkę pomarańczy, olejek z tej skórki, a chyba nawet z cytrynowej. Zapach jest znacznie bardziej łagodny, delikatny i jaśniejszy niż klasyk, to nie chmura olejków, to leciutki areozol na błękicie czystego powietrza. Skojarzenie z barwą flakonu jest nieuniknione... Jednocześnie Light ma wyraźniej zaznaczone krawędzie, to nie ciemne plamy koloru czynione grubym pędzlem, to raczej kąty proste nowoczesnej architektury. Słodycz jest tu także ostrzejsza, wyrazistsza, na pierwszym planie, jak biała wata cukrowa na patyku. Zapach dużo prostszy, mniej złożony (co nie oznacza, że gorszy), przez co przejrzystszy, dużo delikatniejszy, słodszy, no i zdecydowanie mniej w nim tej niebezpiecznej skóry, choć część zwierzęcości udało się uratować dzięki bazowej ambrze.
Życzę sobie więcej tak udanych wariacji na temat klasyków, choć być może tajemnica powodzenia zapachowych sequeli tkwi właśnie w klasykach - z nieudanego i boski Serge nie ukapie nic godnego uwagi.

9.11.2005

Scent

Rodzina Scentów jest moją wielką tegoroczną miłością, największą, i strasznie jestem szczęśliwa, że je odkryłam. Oczywiście piszę tu jedynie o wielkiej trójcy, Scent Gloss chyba w ogóle nie powinien był powstać, jest płaskim, słodkawym "kwiatuszkiem", zradzającym całą ideę Scentów (moim zdaniem jest nią ich "czarno-białość" plus uniseksualność, co komuś przyszło do głowy, żeby wciskać w tę doskonałość damski róż?), więc wybaczcie, ale nie poświęcę mu tu więcej ani słowa.
Zacznę od klasyka. Gdy o nim myślę, wiedzę ażurową konstrukcję z cieniutkich prętów, wśród której hula wiatr - a pręty grają. Gdyby Scent byl instrumentem, byłaby to harfa, którą słyszy się wyraźnie, choć z oddali. Zapach na mnie jest bardzo intymny, dyskretny, w czym nieco przypomina mi Narciso Rodrigueza - ale nie ma mowy o nietrwałości, jest na mnie cały dzień (choć dość szybko się do niego przyzwyczajam). Im więcej psików aplikuję, tym wyrazistszy jest początkowy akord roślinny, który roboczo nazywam "sokiem z łodygi" - to taki przejrzysty, rzadki płyn, pachnący życiem, zielonością, liśćmi. Zgaduję, że to pewnie mieszanka jaśminowej herbaty i tajemniczej "mother-of-pearl hibiscus" - zupełnie nie wiem, co to może być ta macica perłowa hibiskusa, ktoś wie? Mam w domu hibiskusa i żadnej macicy nie zauważyłam. Póki co myślę sobie, że to jakiś szczególnie gęsty ekstrakt czegoś z w.w. hibiskusa.
W ogóle jeśli chodzi o nuty, to mało który zapach ma tak pokręconą przynależność do rodziny zapachowej. Na osmozie twierdzą, że to kwiatowo-jaśminowy zapach - imo totalna bzdura, nie dość że takich nie cierpię, to nawet mało wprawny nos Scenta do takiej grupy nie zaliczy. Ja najwyraźniej wyczuwam w nim kadzidło i ambrę, oba składniki niesłychanie delikatne, lekkie jak piórko. To nie jest nic w rodzaju: bierz mnie, jestem seksowna! Nie! Scent jest wysoko ponad podziałem płciowym, wręcz się z niego naśmiewa (dlatego tak nie pasuje mi różowa wersja, która jest ewidentnie "dla kobiet"). Jego androgyniczność współtworzy w dużym stopniu jego nowoczesność.
Inne źródła podają, że Scent to zapach drzewny czy też orientalny. Z pierwszym się zgadzam, z drugim niekoniecznie, mimo obecności ambry. Orient jednak kojarzy się z przepychem i słodkością, a Scent jest minimalistyczny, ascetyczny wręcz. Dzięki niewielkiej ilości akordów można się po nim "rozejrzeć", właśnie stąd mam to wrażenie ażurowej, przestrzennej konstrukcji - a zapachy orientalne odbieram raczej jako mgliste, zacienione, gęste.
Kończąc tę pieśń pochwalną na temat Scenta muszę jeszcze powtórzyć to, co już pisały dziewczyny - to niesłychanie uniwersalny zapach (przebija nawet Desnudę), nosiłam go wiosną, latem, teraz tez mi się zdarza (właśnie go niuchnęłam i chyba już wiem czym będę dziś pachnieć) - to jedyne kadzidło, które tak znakomicie sprawdzało się nawet w letnie dni. Na wieczór, kiedy nie chcę się nikomu rzucać w nos - również jest idealny (co nie znaczy, że nikt nie czuje, że pachnę). Zdobył moją półkę przebojem, nie wyobrażam sobie jej bez niego... Ma niesłychaną zdolność przebijania się prosto do jądra mojego umysłu, któremu przynosi natychmiastowy spokój, ukojenie - no i przyjemność :)
Scent Intense - wszędzie piszą, że to mocniejsza wersja Scenta, w której największy nacisk położono na ambrę, jest w nim tez nieco paczuli. Dzięki temu zapach jest bardziej "energetyczny", niewątpliwie bardziej męski (w stereotypowym ujęciu oczywiście) - ale ciągle podobny w konstrukcji do Scenta. Powiedziałabym, że zbudowano go z grubszych, solidniejszych prętów, przez co wydaje się bardziej silny, tęższy. Nie oznacza to, że nadaje się wyłącznie na wieczór - nosiłam go również w letnie dni i sprawdził się znakomicie. Co ta rodzina w sobie ma, że mimo kadzidła jest tak ożywcza, tak chłodna w jakimś sensie? To ten wiatr hulający między żebrami budowli :)
Scent Sheer jak zauważyłam jest powszechnie uznawany za nieudany - mam skrajnie inne odczucia, bo w testach porównawczych przez większość czasu podoba mi się najbardziej. Ma najwdzięczniejszą, najbardziej delikatną i urzekającą nutę serca. To już nie pręty, ale wręcz pajęcze sieci tworzą tę kompozycję. Lekkość zawdzięcza dominującemu w nim akcentowi jaśminowej herbaty (którą zresztą bardzo lubię pić), przez który od początku prześwitują ultralekkie ambra i piżmo. W założeniu miał być wersją letnią Scenta, imo jest równie uniwersalny jak dwie starsze siostry, choć pewnie wiele osób będzie narzekać na jego trwałość - jest bardzo subtelny, można odnieść wrażenie że szybko znika, na mnie tak nie było - trwał długie godziny, jak echo.
Podsumowując: świetna, podobna do siebie a jednak pełna różnic, graficznie czysta rodzina zapachów.
Scent to typowy klasyk - widać i czuć, że to od niego zaczęła się praca, że to on jest najpełniejszym ucieleśnieniem konceptu. Spośród trzech ma najpiękniejszą nutę głębi. To pierworodny.
Intense wydaje mi się najbardziej bezpośredni, taki prosto w twarz, kawa na ławę - od razu pokazuje kim jest i może dlatego najczęściej to od niego zaczyna się zauroczenie.
Sheer to chyba najmłodsze dziecko - nieśmiałe, trochę zahukane, najwyższe i najszczuplejsze z rodzeństwa, o cichym, lecz pięknym głosie.

30.10.2005

I znów - jako że utrzymuje mnie wstrętny kapitalista ;) - przez parę dni mnie nie będzie. Ale wrócę! Mam dużo do napisania :)

Anioł Cierpliwy

Czy jest taka strona o perfumach, na której nie byłoby słowa o Angel TM? Ciężko sobie wyobrazić, że ktoś mógłby pominąć klasyka. I ja się nie wyłamię.
Wiele razy pisałam o moim pierwszym z Nim spotkaniu - byłam wtedy pierwszy raz w Lyonie. Obce miasto, ja za granicami mocno siermiężnej jeszcze RP bodaj drugi raz. Listopad, na szczęście francuski, ale i tak ponury. Perfumeria wydawała mi się miejscem nie z tego świata, tyle flakonów, tyle światła! Własnie błękitną gwiazdę wzięłam z zaciekawieniem do ręki - była inna niż wszystko. Mgła z atomizera wylądowała na nadgarstku dość obficie. A po pięciu minutach chciałam zdrapać ją z ręki, jeśli trzeba to ze skórą, tak przerażające było to, co czułam. Łzy w oczach, roztrzęsienie, dławiące uczucie strachu w gardle. To wtedy pierwszy raz poczułam zapach śmierci. I przez kolejnych kilka lat uciekałam przed nim, robiłam uniki - cały czas pastwiąc się nad nim w recenzjach, tępiąc go wszelkimi możliwymi środkami, żeby wreszcie przestać obawiać się zagrożenia, które przecież mogło nadejść w każdej chwili, z każdej strony.
W pewnym momencie swojego życia poczułam się na tyle silna, żeby znów się z nim zmierzyć. Rezultat tej konfrontacji rozczarował mnie (jak wszystko niemal w świecie perfum na przestrzeni ostatnich kilku lat) - spodziewałam się kolejnej eksplozji obrzydzenia, albo - bo niezbadane są drogi Królestwa Olfaktorii - krańcowego uwielbienia! Tymczasem nie czułam nic poza letnią akceptacją - stąpającą po wąskim gzymsie niedowierzania, ale jednak. Tamtego dnia przestałam się bać.
Kolejne testy były koniecznością - porównałam Angela z Lolita Lempicką w wersji EdP, i ku mojemu zdumieniu Anioł wygrał wyraźnie. Byłam zaskoczona, bo wcześniej ceniłam Lolitę, a przy Aniele wylazła z Niej cała płaskość i barbie'owatość, a ów słynny fiolet okazał się mdłym różem sprytnie zamaskowanym niebieskością. Taaak, przy błękicie gwiazdy Lolita wyraźnie straciła na tajemniczości.
I tak, krok po kroku, oswoiłam potwora. Choc bardziej adekwatne wydaje mi się określenie go jako demona, czy ducha.
Piszę, że to ja go obłaskawiłam, ale może to on cierpliwie mnie wzywał przez te lata?
Niedawno od mojej perfumowej przyjaciółki dostałam malutki balsam do ciała - tak na spróbowanie - i poczułam się w nim na tyle słodko, że zechciałam mieć gwiazdkę dla siebie. Maleńką, ale pełną niebiańskiej esencji. Potem z nieba spadła mi druga... i tak to sie toczy. Tak dziwnie się plecie w moim zapachowym życiu. Bo to pewnie wcale nie jest koniec tej historii - przecież Anioł jeszcze nie raz poruszy skrzydłami.

17.10.2005

przerwa

Nie będzie mnie w Gdańsku do piątku, więc być może będzie tu przez parę dni cicho.
Tymczasem :)

15.10.2005

Wcale nie JaśniePani

Wczoraj robiłam ostateczny test My Queen. Ostateczny test tym się różni od testów zwykłych, że po nim mam już w miarę przemyślaną i utrwaloną opinię o perfumach, która skutkuje bądź zakupem zapachu, bądź też odłożeniem go na mentalną półeczkę z napisem: sprawdzone i zaniechane :)
Od razu napiszę, że My Queen poszło tą druga drogą.
Pierwszy test nie pozostawił wątpliwości, że musza nastąpić kolejne, co na tle tegojesiennych nowości w stylu Promesse i tak można poczytać za sukces. I tak pracowicie łaziłam do perfumerii, psikałam nadgarstek (nie lubię pisać tego słowa, jest taaakie długie i skomplikowane! ma ktoś jakiś wymiennik?), w końcu przy pierwszej nadarzającej się okazji wysępiłam próbkę, która starczyła na dwa pełne dni noszenia. Wczoraj zlałam się Królową do pępka (jak to uroczo określa mój perfumowy przyjaciel Kuba) i z pełną uwagą oddałam się eksperymentowi.Oto wyniki...
Pierwsze wrażenie: najbardziej awangardowa z jesiennych nowości 2005 - słodko-gorzki, otwarty, no i wreszcie choć troche niejadalny zapach. W pierwszej chwili bardzo mi się spodobał początek - jest pełen roślinnego, ziołowego soku, ale nie przejrzystego (jak w Addict Eau Fraiche) tylko takiego mleczka z nutą zieloności, podkręconego czymś słodkim i lekko ostrym - to zdaje się cedr! Przez pierwsze parę minut czuję też ożywczy powiew mięty, ładnie komponujący się z tym "ziołowym mlekiem". Potem - przy pierwszym teście - My Queen zaczęła mi coraz bardziej przypominać niejaką Lolitę Lempicką - wydawało się, że na mojej skórze będzie to jej bogatsza, głębsza, bardziej pikantna, przestrzenna wersja. Skąd skojarzenie z Lolitą? Słowo honoru, że czułam w My Queen anyż, bardzo świeży i niesłodki - którego jednak w składzie nie ujawniono. Teraz myślę, że to wcale nie anyż, ani lukrecja, tylko fiołek parmeński. I to właśnie ów dość niestetyt mdły fiołek jest dominującym składnikiem tej kompozycji, jak dla mnie dominującym zdecydowanie za bardzo. Co gorsza towarzyszy mu wanilia z gatunku, którego nie lubię - ostra, naga, syntetycznawa, rafinowana, coś jak cukier kryształ biały (podczas gdy z dużo lepszym skutkiem mógłby to być brązowy cukier w dużych, nieregularnych bryłkach). W rezultacie zapach jest dla mnie nieco za płaski, za mało wibrujący, za mało migotliwy, taki przetrwalnikowy trochę - ale wciąż ciekawy. Wyczuwam w nim przenikanie się dwóch nieprzystających światów: z jednej strony ten fiołek - przypomina rzeczywicie (zgodnie z konceptem perfum) marzenie senne, bajkę, wróżkę, jest taki odrealniony, trochę narkotyzujący... z drugiej ta trochę drapiąca gardło wanilia, płaskość i trwałość fiołka w otoczeniu bukiecika białych kwiatów sprawiają, że Królowa jest, jeśli nie cyberpunkową to przynajmniej futurystyczną władczynią, ostrą, posągową. Jak przystało na koronowaną głowę nie wtapia się w osobowość, tylko trwa sobie obecna, obok.
Kiedy przeczytałam dokładnie skład, pojawiło mi się więcej zastrzeżeń, bo gdzie podziały się... Heliotrop? Chyba gdzieś głęboko ukryty, albo mocno z czymś zmieszany, bo kompletnie nie czuję tego mydłka, a przecież łatwo go wychwytuję...
A kwiat pomarańczy? Piżmo? Puder???
Musiały się biedaki ukryć w jakimś zakamarku, uciekły przed wyżej opisaną tyranizującą parką.

Na koniec cytat z http://www.wwd.com
"It is a floral Oriental developed by Anne Flipo and Dominique Ropion of International Flavors & Fragrances — with an unusual formula. The structure of the scent has four facets, dubbed Marvelous, Dazzling, Mysterious and Intoxicating. Each facet, portrayed as individual layers of a woman's personality, radiates from a common heart and shared base.

Marvelous is designed to open with the "innocent, warm and tender" feeling of childhood, Roos said, with notes of Parma violet and sweet almond. Dazzling is meant to be illuminating with orange blossom absolute fused with white musk and heliotrope in a powdery and luminous bouquet of white flowers. The formula then turns more feminine, sweet and intimate with the Mysterious facet, consisting of patchouli, cedar and vetiver. As the name implies, Intoxicating is meant to be charming and bewitching with Florentine iris and vanilla."

Wygląda na to, że na mnie Królowa w ogóle nie ukazuje swojej olśniewającej strony. Zdecydowanie wolę jej Królestwo niż nią samą.

Navegar

Nuty: czerwony pieprz, imbir, limetka, rum, czarny pieprz, kadzidło, anyż, jałowiec, cedr, drzewo gwajakowe.

Miałam parę kropel we fiolce, a jako że wspomnienia ulotne, szybciutko zapisałam. Navegar to chyba podniebny podróżnik - jest kruchy, chrupki, łamliwy, pikantny a jednocześnie lekko zmrożony. Piękne otwarcie, jakbym przełamywała nieznany owoc. Człowiek raczej się nie zagubi w nim bez pamięci, ale też nie dotrze w żadne sensowne miejsce. Ot, wietrzna, rozgwieżdżona noc na Wielkim Zachodnim Oceanie, mała łupina rzucana falami, zgubiony kompas, tęskniący za Elfami wysłannik kluczący bez nadzei między mirażowymi wyspami. Zapach bardzo ulotny, po paru godzinach nie czuję nawet cienia. Chciałabym jednak mieć go więcej, móc często słyszeć miękki trzask przełamywanego owocu tęsknoty.

4.10.2005

Komentarze

Okazuje się, że nie trzeba wcale być zarejestrowanym, żeby komentować tego bloga - wystarczyło pogrzebać w opcjach... zapraszam do pisania!

To nie jest to, co myślicie! :D

Nalepka głosi, iz zawartością jest spirytus salicylowy... Pozory! Ciecz w butelczynie jest znacznie bardziej szlachetnego sortu, choć alkohol stanowi istotną jej część :) W takim bowiem nietypowym pojemniku otrzymałam swoją "część" wylicytowanego na allegro "Intrusion" Oscara de la Renty. Wygląda niczym odlotowy niszowiec, n'est pas? Aż żal mi było to przelewać do odpachnionego flakonu po Eau de Dolce Vita.
Fota Intusion w nowym ubranku - jutro :)

27.09.2005

dwie porażki

Z niemal "zawodowego" obowiązku ;) mam na nadgarstkach dwie świeżuchowate nowości: GF Gianfranco Ferre oraz pachnidełko Paris Hilton. O ile to pierwsze jest jeszcze w miarę porządnym świeżakiem, to to drugie aż ciężko skomentować. Halo, czy jest na sali jakiś bardziej różowy zapach? Może mały konkursik? Paris co prawda i tak wygrywa z Promesse Cacharela (btw, co się zrobiło z ta firmą? czy mi się wydaje, czy kiedyś byli bardziej otwarci, nowatorscy, i używali zdecydowanie lepszych jakościowo komponentów?), ale nie zmienia to faktu, że jest paskudną, landrynkowato-owocową miksturą, od której mnie mdli, i która - a jakże - idzie w niechlubne ślady kilku ostatnich limitowanek Escady. Ale czegóż innego ja się mogłam spodziewać po perfumach sygnowanych nazwiskiem tej trendy panny...
Swoją drogą, ciekawe czy Escada dalej będzie iść w zaparte, czy też wreszcie wymieni płyn w kadzi, w której ważą ten upiorny płyn na kolejne "Tropical Grafitti" czy "Ibiza Punch"? A może w koncu wyprodukują "Sexy Punk"? ;) - widzę to jako wymieszane resztki wszystkich limitowanek z ostatnich powiedzmy pięciu lat :D Ależ to byłby stencz! Modny! ;P
Wracając do dzisiejszych eksperymentów: GF ratuje jakaś ulotna, ale wyczuwalna pieprzowo-grejfrutowa nutka, która nieco wyróżnia ten zapach na plus. Chociaż własnie pomyślałam, iż być może wmawiam sobie, że nie jest taki zły, i że w rzeczywistości bardziej ratuje go towarzystwo Paris Hilton na sąsiedniej ręce. Hmmm, przy Promesse mógłby mi się wydać arcydziełem ;)

26.09.2005

Wieczór w kruchcie

Dziś na nadgarstku spoczął najdziwniejszy chyba zapach z gatunku kadzidlano-kościelnych - Messe de Minuit Etro. Co za doznania! Przez jakieś 2 godziny pachnie wilgotną, białą grzybnią, która zadomowiwszy się w jakiejś krypcie z kośćmi dostojnego biskupa nigdy nie zaznała światła dziennego. Potem nieco bardziej czuję kadzidło, ale to ledwie jego wspomnienie z popołudniowej mszy. Messe pachnie kościołem - ale nie jest to kościół drewniany, jeszcze pełen dymu i rozmodlonych szeptów jak w Black Cashmere. To kościół kamienny, nie późniejszy niż gotyk, ale z romańskimi fundamentami. Pod podłogą spoczywają doczesne, marne szczątki miejscowych dostojników, którymi dziś pokątnie i bez zainteresowania ze strony ludzi żywi się grzybnia. Murszejące kości, kamienie, stara zaprawa, wieki minionego czasu - tym pachnie Messe de Minuit. Jestem zachwycona tym zapachem jako samą ideą, bo nosić bym go nie chciała - nigdy. Ale stworzyć coś takiego, co w tak realny sposób przenosi w konkretne miejsce i czas - to jest ucieleśnienie, a raczej upłynnienie najpiękniejszej, boskiej iskry w człowieku. Jedyne, do czego mogę się przyczepić to trwałość, a może raczej wyrazistość zapachu - po 3 godzinach powoli zanika, a (przypadkowo) wylałam go na siebie naprawdę sporo. Myślę, że po klasycznych 3 psikach nie byłoby juz śladu.
Dziś w ogóle miałam przygodowy dzień jeśli chodzi o perfumy - ale spotkanie z Mszą o Północy było najważniejsze i chyba najfajniejsze zarazem :)

25.09.2005

Po co?

Jakoś nigdy nie miałam większej potrzeby pisania bloga. Zauważyłam jednak, że jakkolwiek sporo pisze o perfumach, cała ta "twórczość" rozpełza się po różnych miejscach w sieci. A chyba szkoda... W sumie więc zaczynam kolekcjonować własne recenzje. Powód wydaje mi się wystarczająco dobry :)