29.10.2006

Sequel

Świat perfum pełen jest w ostatnich latach sequeli. Jest to zapewne wyrazem ogólnej tendencji w kulturze konsumpcyjnej – znane sprzedaje się dobrze, więc coś, co już odniosło sukces musi być wyciśnięte do kropli ostatniej. Efekty takiej polityki są, podobnie zresztą jak w kinie – mówiąc oględnie – najczęściej opłakane. Możliwe są 4 scenariusze (kolejność nieprzypadkowa, zgodna z malejącym prawdopodobieństwem wystąpienia zjawiska):

  1. stworzenie kiepskiego sequela z kiepskiego „klasyka” (od razu przepraszam wszystich fanów zapachów uznawanych przeze mnie za kiepskie, uznajmy że do tej kategorii wchodzą też wszystkie "średnie)
  2. stworzenie kiepskiego sequela z dobrego „klasyka”
  3. stworzenie dobrego sequela z dobrego „klasyka”
  4. stworzenie dobrego sequela z kiepskiego „klasyka”.


Kategoria pierwsza jest najpełniejsza, ponieważ zapachy, które warto w taki sposób odświeżać, to najczęściej tak zwane bestsellery, przeboje skomponowane na potrzeby szerokiej publiczności, a więc najczęściej nijakie (oczywiście zdarzają się perełki, ale nie o nich tu). Pierwszym przykładem jaki przychodzi mi do głowy jest Miracle Lancome i jego liczne mutacje, w których ciężko się już połapać (oprócz modyfikacji polegających na podrasowaniu nut zapachowych i zmianie wyglądu zewnętrznego zdarzają się też edycje, w których inna jest jedynie butelka i zmodyfikowana nazwa Miracle). Inny kiepski sequel to Red Delicious DKNY – druga i oby ostatnia połówka niezbyt udanego nowojorskiego jabłka.

Drugi scenariusz jest również dość prawdopodobny i niestety chyba najsmutniejszy – mnie boli, kiedy z czegoś kojarzącego się niezwykle pozytywnie wydobywa się paskudę, odziera się zapach z czaru i przemiłych wspomnień. Myślę tu oczywiście o limitowankach Escady, tych z początków tej tradycji właściwie nie znam lub nie pamiętam – poza jedną. Que Viva Escada, była moja w wakacje 1997 roku i spędziłyśmy razem cudowne chwile. A potem rozpoczął się zjazd po równi pochyłej. Lily Chic – okropieństwo, ale przynajmniej jakieś takie charakterystyczne. A później nastąpiło szaleństwo w postaci serii Sexy Grafitti – Island Kiss – Ibiza Hippie – Rockin’Rio – Pacyfic Paradise. Nie pamiętam, kto pierwszy wystąpił z koncepcją, że Escada ma duży gar pełen rozpuszczonych landryn i co roku limitowanki są napełniane właśnie w nim, oczywiście po wcześniejszej niezbędnej acz kosmetycznej raczej modyfikacji tajemniczego płynu w piekielnym kotle... Po latach koncepcja wydaje się coraz bardziej słuszna. No broni się sama po prostu. Ciekawe, na ile tego gara starczy, mam nadzieję, że jak najkrócej.

Dobre z dobrego to już rzadkość. Niełatwo zrobić coś, co nie będzie takie jak oryginał, ale w sposób oczywisty będzie do niego nawiązywać, wnosząc dodatkowo coś nowego, i do tego jeszcze będzie miało w sobie to „coś”, co sprawia, że zapach się zapamiętuje. O jednym z takich cudów już w blogu pisałam – to Shalimar i jego młodsza siostra Light. Dobre są reinterpretacje klasycznych Hermesów: Rouge, Caleche, 24 Faubourg... Hot Couture w wersji EdT z akcentem położonym na maliny, bez dymności EdP.

Ostatnia kategoria jest dla mnie trochę niejednoznaczna. Tu niekoniecznie chodzi o to, że klasyk był kiepski, a raczej o to, że dziecko przerosło rodzica. Tak jest w przypadku Allure i Allure Sensuelle – ten drugi mnie zachwycił, podczas gdy pierwszy przerażał, przynosił pecha. Najbardziej pasuje mi tu para Addict-Addict Eau Fraiche. Klasyka nie cierpiałam, do czasu poznania odświeżonej wody – jej urok jest tak silny, że opromienił nawet starszego brata, którego dzięki Eau Fraiche doceniłam i polubiłam. Co ciekawe Addict należy również do drugiej kategorii – z niezłego klasyka stworzono bowiem Addict 2, który z pierwszą wersją nie ma chyba nic wspólnego poza nazwą.

Kusi nie jeszcze dorzucić do tej logicznej klasyfikacji coś, co logiczne absolutnie nie jest, a mianowicie prequel. To co jest możliwe w kinie, w świecie zapachów wydaje się nie do pomyślenia, a jednak... nie mogę przestać myśleć o niektórych zapachach jako o rzeczywistych ojcach i matkach gatunku. Nie mam wątpliwości, że Chaos jest (a raczej był) prequelem do Black Casmere, i tu chronologia jest zachowana. Ale już w wypadku Prady – nie, bo to właśnie wersja „Intense” powstała równolegle z Pradą klasyczną, ale marketingowo pozostająca w jej cieniu, wydaje mi się prawdziwą podstawą, początkiem, korzeniem tej linii.

Ciekawie tez wypada eksperyment z patrzeniem na linie zapachów w perspektywy czasu. Jak to ładnie ujęła Taje - taka retrospektywa zapachowa a rebours. I znów pojawia się Que Viva Escada, która w 1997 roku była po prostu uroczą, radosną limitowanką, a po latach jest czymś znacznie więcej. Nie tylko można ją podziwiać na tle nieudacznych młodszych sióstr, z odległości kilku lat rozumiem ją też jako niepokojące preludium do tego, co nastąpiło później. OdbiórAngela również zmienia się, kiedy spojrzeć na niego poprzez kwiatowe wersje. Dla mnie nagle zrobił się mniej straszny.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Dawno nie zaglądałam na Twojego bloga, nadrabiam teraz pewne zaległości i choć zazwyczaj rzadko komentuję, tym razem po prostu musiałam się odezwać! Twój wpis na temat sequeli jest po prostu genialny :) nie sposób odmówić Ci trafności spostrzeżeń, zwłaszcza w kwestii np. nieszczęsnych limitowanek Escady (w kwestii nieudanych sporo ciśnie się na pióro, tfu klawiaturę, mnie od samego początku natrętnie ciśnie się Organza i wersja First Light...). Faktycznie, najtrudniej znaleźć "dobre z dobrego" - oprócz Shalimara, Hermesa osobiście lubię jeszcze limitowanki Stelli. Jestem dość świeżo po sephorowych testach cieszą mnie bardzo udane wersje nielubianych hitów, jak np. swiezo wywąchany Amor Amor w wersji elixir passion (co za moda tej jesieni na eliksiry, tak by the way?).
Albo całkiem przyjemna Eau Emotionelle, w przeciwieństwie do bardzo ciężko strawnego Agenta P. (czysto subiektywna opinia).
Świetny temat na nocne przemyślenia :)

Ola pisze...

Dzięki za ślad.
Co do nieudanych sequeli to żałuję, że nie miałam czasu pomyślec nad tym dłużej, barwnych przykładów rzeczywiście jest sporo, chociażby wspomniana przez Ciebie Organza. Stelli osobiście nie lubię, ale cenię, a ostatnio nawet znalazłam jedną znośną dla siebie - In Two Peony.
Moda na elixiry jest faktem. Zgadzam się, że nowe Amor Amor jest całkiem zjadliwe. Mnie z kolei niepokoi Pure Poison elixir z pompką - spryskałam nadgarstek i niby taki podobny do pierwotnego, ale ma w sobie coś naprawdę pociągającego, jak trucizna, jak narkotyk. Co jakiś czas zaskakująco dolatywało to coś do mojego nosa i obawiam się, czym to się może skończyć. Ciekawe jakich jeszcze stężonych edycji się doczekamy. Czerwony Scent Intense też chyba można zaliczyć do tej kategorii. W sumie wolę taką tendencję niż przeciwną, którą nazwę roboczo rozwadnianiem (wszelkie eau de...)
Pozdrawiam!