3.03.2007

przenosiny

Postanowiłam zmienić platformę - druga część tego bloga znajduje się TU.

26.02.2007

Nu! YSL - kardamon przebłagany

Niewiele jest dobrych zapachów, które miały u mnie tak przegrany start, jak Nu EdP. Przy pierwszym spotkaniu odrzucił mnie swoim trudnym początkiem, w którym mój nos zauważył bardzo wtedy uprzykrzoną trutkę na mole. I tak cały zapach, mimo obecności kardamonu i kadzidła, poległ. Złe wrażenie przeniosło się również na opakowanie, które jawiło mi się jako toporny, metalowo-gumowy krążek do gry w hokeja - brutalnej, prostackiej, z bójkami co pięć minut.
Trzeba było wiele czasu, by zatrzeć złe wrażenie. W teście ostatniej szansy najpierw dostrzegłam w Nu młode świerkowe gałęzie i kadzidełka z indyjskiego sklepu. Zaakceptowałam jego istnienie. Niedługo później nadarzyła się okazja i po raz pierwszy trzymałam w ręku pełnowymiarowy flakon, nie tester. Jakież było moje zdziwienie, kiedy dotarło do mnie, że to raczej elegancka puderniczka, niż metalowy krążek, w dodatku w pięknym, ni to jasnym, ni to ciemnym, srebrzysto-szaro-fioletowym kolorze. Wieczko odskoczyło z luksusowym mlaśnięciem. Atomizer miękko wpadł wgłąb flakonu i wypuścił idealnie rozpyloną chmurkę zapachu, a ja nagle poczułam się dopieszczona. To był punkt zwrotny. Zaczęłam Nu cenić. Nadal nie byłam przekonana, że to coś dla mnie, wizja powrotu tępionych owadów była odrażająca. Jednak okazje systematycznie mnie kusiły, i pewnego dnia przyniosłam do domu własną flaszkę. Dziś, pomna na niepokojące informacje o możliwości wycofania linii, mam już zapas.
NU żyje na mnie bardzo niejednoznacznie.
Z jednej strony jest to zimny, ostry, spopielały, pieprzny i dymny stwór, bujający na wysokościach, trącający skrzydłami ponuro podświetlone obłoki i księżyc, rozdzierający nocną ciszę skowytem. To duch jesieni - tej śmiałej już i zdecydowanej - którą nazywam jesienią w pełnym uwiądzie - z siekącym, zimnym deszczem, huraganowym, przenikliwym wiatrem i rozpaczliwie krótkim dniem. Słońce jest już w strefie wspomnień, łyska od czasu do czasu perłowo-szarą kulą na krańcu świata, by po chwili utonąć w sinych odmętach chmur. Dymy gryzą w gardle, mieszając się z niemal mroźnym już powietrzem. Chłód niesie kardamon w niespotykanej gdzie indziej ilości, pieprz potęguje dreszcze.
W którymś jednak momencie, niepostrzeżenie i miękko, stwór ląduje, zwija skrzydła, pręży gibkie ciało i układa sie w ciepłym miejscu, by jego futro nabrało połysku i gęstości. Wokół leży przesycony zapachem kadzidła ciemnogranatowy aksamit, światło gwiazd srebrzyście szroni się na grubej fakturze materiału. Skowyt jest już tylko wspomnieniem, drapaniem w gardle, zmysłowa chrypką, która przyjemnie byłoby zwilżyć łykiem dobrego alkoholu.

Panuje atmosfera zmysłowości, tajemnicy, magicznego snu.

Nuty: bergamotka, kardamon, dzika orchidea, czarny pieprz, kadzidło, nuty drzewne, przyprawy, wetiwer.

Nu tworzy dziwną trójcę podobieństw - z jednej strony z Dune, z innej z Kingdom, a gdyby dopuścić do tego układu M7, to wychodzi z tego całkiem ciekawy, acz nieco perwersyjny czworokąt.

25.02.2007

w perfumiarskim światku wrze

na najlepszym perfumiarskim blogu anglojęzycznym pojawił się ostatnio wpis, w którym sporo jest o tym, co i mi ostatnio - a mianowicie kiedy dowiedziałam się, że w ubiegłym roku pojawiło się niemal 700 nowych zapachów, a w tym liczba ta przekroczy 800, przy czym liczba ta jest zaniżona- chodziło po głowie. autor bloga, Robin, wykonuje codziennie kawał naprawdę wyśmienitej roboty, zapewniając wszystkich perfumistom (? czy to by mogło być tak po polsku?) najświeższe informacje o nowościach, możliwościach zakupu perfum, plus dziesiątki znakomitych recenzji zapachów. taka nasza biblia, czy też jedna z jej ksiąg. i tenże tytan pracy powiedział wreszcie: dość. ileż można! 800 zapachów rocznie? to ponad 2 na dzień! pomijając trudności z ich zdobyciem (często są to edycje butikowe, trudno dostępne), jak to wszystko solidnie przetestować? w dodatku prowadząc bloga, w którym zamieszczanie codziennych informacji też jest czasochłonne, bo wymaga przekopania się przez furę materiału. a do stworzenia dobrej recenzji nie wystarczy znajomość składu i mimobieżny test nadgarstkowy, z zapachem trzeba pochodzić, przegryźć się, zobaczyć co robi na dekolcie, a jak zachowuje sie naniesiony za uchem, jak odbieramy go po 15 minutach, dwóch, dwunastu godzinach, trzech dniach. przy tylu nowościach rocznie jest to zadanie przekraczające możliwości pojedynczego człowieka. sprawę pogarsza jeszcze fakt, że większość tych perfum, to wonie jednosezonowe, ledwie naszkicowane na kolanie, nieprzemyślane, bylejakie, mające uwieść w ciągu pierwszych pięciu minut, a potem blaknące, płaskie, kompletnie nie zapadające w pamięć, i najczęściej znikające po roku-dwóch latach egzystencji na półkach - ale i je trzeba przetestować, bo w zasadzie nie wiadomo, czego się spodziewać.
ś.p. Stanisław Lem pisał o prysznicu informacji, spod którego niezwykle trudno wyłowić najważniejsze krople. cóż, my, maniacy perfum, znaleźliśmy sie chyba w zasięgu potężnego gradobicia flakonów.
więc Robin poszukuje współpracowników.
żałuję, że tak niepewnie sie czuję z moim (zapewnie obiektywnie bardzo dobrym) angielskim, gdyby nie to, chętnie przystałabym do teamu.
a tak pozostaje mi niespieszne, dyktowane jedynie moim wewnętrznym tempem, a nie wymysłami marketingowców, prowadzenie własnego bloga o perfumach. i nadzieja, że duża konkurencja rodzi piękne pomysły.

13.02.2007

Christian Dior Pure Poison - miejski jaśmin

Wylansowane w 2004 roku Pure Poison to współczesna, rozjaśniona wersja legendarnego Poison, zapachu bezwzględnego, dla kobiety "pieknej i bestii" zarazem. Perfumy te, na nowo interpretujące jaśmin i kwiat pomarańczy, mają aż trzech współkreatorów - są nimi Carlos Benaïm, Dominique Ropion oraz Olivier Polge.

Jest mi trudno zrozumieć fenomen tego zapachu. Zasadniczo nie lubię kwiatów w perfumach, a już szczególnie jaśminu jako głównego składnika. Niepozorny ten kwiatuszek przeraża mnie, osacza, mdli i zniechęca do życia. W Pure Poison jaśmin w tajemniczy sposób wyniesiono na tak wysoki poziom odrealnienia, tak bardzo wyekstrahowano, że porzucił całą swą lepką, omszałą wilgotność (która tak szczerzy zęby w Alienie) i stał się czystym, podniebnym, białym światłem, ideą kwiatu.
Pure Poison to hipnotycznie falujący, fluorescencyny kwiat. To nieznanego pochodzenia błędny ogień pełgający po pustej, aseptycznej przestrzeni. Absorbuje całą uwagę, każe się śledzić, zwodzi w niebezpieczne przestrzenie, skąd nie ma ucieczki, i tam porzuca. Mroczy jasnym, trupim światłem, ogłusza kruchym dźwiękiem uderzających o siebie, osuwających się jedna po drugiej płytek lodu. Pełen przeciwieństw, wrząco-lodowaty, słodko-gorzki, rosnący w ustach. Jak wysoka gorączka gaszona zimną kąpielą, od której łatwo umrzeć. Gubisz go, by po chwili wybuchnął niespodzianie niczym słup białego dymu, który natychmiast dziwnie skręca się, rozpełza, chmurzy. Uzależnia, fascynuje, jednocześnie wzbudzając do siebie uczucie na pograniczu obrzydzenia. Przypomina mi przepalająca się świetlówkę - absolutnie nieprzewidywalnie brzęczy i pyka, nieregularnie mgruga emitując fale o najróżniejszej częstotliwości, wywołuje nieprzyjemne i infiltrujące mózowie uczucie, ale nie sposób na nią nie patrzeć, nie słyszeć, wyłączyć ciało i zwyczajnie jej nie czuć - po prostu nie da się o niej zapomnieć.
Lustrzanie opalizujący, białawy flakon z ciemnopurpurowymi akcentami znakomicie podkreśla chwiejny, urbanistyczny urok tych perfum.

Nuty: kalabryjska bergamotka, mandarynka, jaśmin, słodka pomarańcza, kwiat pomarańczy, hydroponiczna gardenia, drzewo sandałowe, biała ambra, piżmo.

(zdjęcie pochodzi z serwisu flickr.com)

8.02.2007

Donna Karan Black Cashmere - kadzidło estrogenowe

Bardzo dobrze pamiętam moje pierwsze spotkanie z Black Cashmere. Był ponury październikowy czy listopadowy wieczór, zmęczona wracałam do domu z pracy, a że po drodze mijałam perfumerię, weszłam troszkę się podbudować. BC wylądował na jednej z rąk, dzięki czemu podróż na dalekie osiedle natychmiast przestała się dłużyć. Zafrapował mnie od pierwszego rozkwitu, ale dopiero kiedy po 20 minutach wyszłam z autobusu, i w nagrzany rękaw mojego płaszcza wpadł jesienny, omnipotentny wiatr, zapach owionął mnie i zaczarował na dobre. Pomyślałam, że nareszcie znalazłam zdecydowanie kadzidlane perfumy jakby wprost stworzone dla mnie! Woń, która bardzo pociągała mnie w NU YSL, tutaj została perfekcyjne ubrana w aromaty, które mi nie przeszkadzały, a uwypuklały to, co w tym zapachu najpiękniejsze: jego nieprzenikliwość, dymność. W Black Cashmere można się otulić i zniknąć z widoku, roztopić się w czerni. Woń okadza całą osobę, owija czarnym jak smoła, miekkim jak skrzydło motyla dymem. Był to wtedy (2003) najbardziej "czarowniczy" zapach, jaki mi było dane powąchać, i mowa tu zdecydowanie o magii czarnej, o mrocznym, ale nie okrutnym misterium. BC kojarzył mi się składaniem ofiar z kwiatów na ołtarzu boginii z zasępionym obliczem.
Potem bywało rożnie. Kochaliśmy sie namiętnie ale krótko. Niemal jak owoc tej nagłej miłości, zaraz po oswojeniu się ze sobą, pojawiło się we mnie nowe życie i nastały nowe zwyczaje w moim królestwie flakonów. Po 9 miesiącach wróciłam do siebie, wróciłam do BC. Znów na krótko. Druga ciąża była dla mojej trzódki jeszcze bardziej bezwzględna. Oddałam moją niemal pełną pięćdziesiątkę za bezcen, dorzuciłam balsam... w te trudne dni byłam pewna, że to już koniec. Jednak kiedy kilka miesięcy temu pojawiły się pogłoski o wycofywaniu BC, nie miałam wątpliwości co robić. Zdobyłam flakon, tworzę zapas i mam nadzieję, że do trzech razy sztuka, i że tym razem będę mądrzejsza i zostaniemy ze sobą na długo.

Przez pryzmat naszej burzliwej znajomości widze BC następująco: już pierwsze akordy to kadzidło, i miękkie, brązowe, jakby kawowe drewno, doprawione bogato masalą. Głęboko w jamach nosa robi sie ciepło i ciemno. Nadlatuje Hypnos, jego cień okrywa aksamitnym zapomnieniem. Śnij, że jesteś Jego oblubienicą. Władca mar przychodzi nocą, ciało doskonale czarne, niewidzialne, wszechprzenikliwe. Nietoperzą dłonią delikatnie obejmuje twarz, powoli podnosi ku swojej i składa pierwszy, pieszczotliwy pocałunek, muśnięcie skrzydeł. Śnij. Rozpływasz się w Nim i w pieszczocie, właściwie już nie ma oblubienicy, ciało jest puste, jej duch szybuje zachmurzonym niebem , bezszelestnie. Możesz wyśnić słodkie zakończenie, lekki dreszcz, a możesz i koszmar.

Pod monolityczną, gładką, czarną, i jakby martwą skorupą flakonu nieustannie faluje zapach niespokojny i przepełniony olbrzymią energią, głęboki jak ocean, w którym kłębią się sprzeczne prądy emocji, pragnień, uroków. Zapach na wskroś podświadomy.

W przeciwieństwie do wszystkich innych perfum kadzidlanych inspirowanych chrześciaństwem zachodnim (MdM, Avignon, Passage d'Enfer), w których kadzidło jest w moim odbiorze bardzo surowe i jakby odosobnione, przez co ostre, Black Cashmere zawiera w sobie również kobiecą twarz kościoła, w postaci woni służebnie wypastowanej podłogi. Dzięki tej niespotykanej domieszce roztacza ciepły, tłustawy żar. Drewno w BC jest inne niż
np. w Sequoi - nie ma w nim nic ze świeżego soku, buchającej żywicy - to woń lekko skwaśniałych, wysiedzianych, wypolerowanych ławek, i klęczników z wydrążonymi setkami pokornych kolan wgłębieniami.
BC jest niewątpliwie ciepły, choć dominująca nuta kadzidła zawsze mgliście
mi przypomina o zimnym wnętrzu kościoła. Zdecydowanie jeden z tych, które pozostawiają za sobą "smugę", ale nie jest to smuga inwazyjna - kto chce go czuć ciągle musi się zabawić w gonienie nosem za czarnym skrzydłem.

Nuty: szafran
, przyprawy masala, biały pieprz, goździki, gałka muszkatołowa, ziele angielskie, żarnowiec miotlasty, czerwona róża Marechai, etiopskie kadzidło Guggul, singapurska paczula, afrykańskie drzewo Wengue, drzewo miodowe, labdanum, wanilia, ambra, miód.

6.02.2007

Yves Saint Laurent Opium Orchidee de Chine Eau d'Orient

Do dwóch poprzednich edycji limitowanych Opium: Fleur de Shanghai oraz Fleur Imperiale dołączy w tym roku trzecia, inspirowana cesarskim kwieciem chińskiej orchidei. Nuty to między innymi mandarynka, kwiat pomarańczy, przyprawy, chińska orchidea, jasmin, goździk, ambra, wanilia, paczula i irys. Miałam nadzieję na kolejny rewelacyjny, inspirowany najgłębszym powiewem orientu zapach letni, ale im bardziej przyglądam się nutom, tym bardziej czuję, że dobra passa YSL zostanie przerwana, i że to nie będzie zapach dla mnie. Za dużo widze tam kwiatów, szczególnie niepokoi mnie neroli, jaśmin i irys.
Flakon trzyma linię niezbyt wyrafinowanych, kremowych mydelniczek, w jakie producent z niejasnych dla mnie przyczyn zdecydował się pakowac swoje kompozycje. Zmieniają się tylko kwiatki. Zdjęcie zawsze wygląda lepiej niż rzeczywistość, więc estetycznych uniesień przy półce nie przewiduję.

jeszcze o Les Exclusifs

Luca Turin zachwyca się szóstką nowych Chaneli. Obawiam sie, że sprawdzenie jego rewelacji własnonośnie wymagać będzie sporo poświęceń.
Póki co czuję lekką gorycz zawodu, jako że najbardziej przeze mnie oczekiwany Coromandel ma być lepiej urodzona kuzynką Borneo 1834, na którym się srodze zawiodłam. Potwierdzają się pogłoski, jakoby nad nowymi zapachami pracował genialny Christopher Sheldrake, mowa o podobieństwie tych dwóch woni nie może więc być przypadkowa. Znakomita informacja dla wielbicieli szypru: 31 rue Cambon jest według Turina najpiękniejszym szyprem ostatniego trzydziestolecia. Niemal żałuję, że szyprów nie cierpię, to musi być swięto. Pozostaje mi tylko z utęsknieniem czekać na najlepszy od 30 lat zapach orientalny, oparty na kadzidle, goździkach i ambrze.

29.01.2007

L'Artisan Passage d'Enfer

Czyli przejście przez piekło. Zdecydowanie - przejście, a nie jakieś złowieszcze bramy, za którymi kryje się mroczna tajemnica. Metafizyczne przejście przez piekło, a wędrowiec z jasno określonym celem, świecącym niczym latarnia u kresu jego drogi. Latarnia nie jest jednak orężem ni tarczą, wędrowiec jest nagi, ma do wykonania misję i musi polegać sam na sobie. Piekło nie jest przyjaznym miejscem. Jest zdradzieckie. Przejście jest więc wyzwaniem. Od samego wejścia każdy krok może okazać się błędnym i prowadzić do lepkiej, owadziej pułapki. Stąpać więc trzeba ostrożnie, ekwilibrystycznie. Ten krok, ten rytm przekłada się na całe ciało. Oddech powinien być niespieszny i skupiony, bo płuca bardzo powoli adaptują się do odmiennej mieszanki gazów. Pobierać powietrze należy powoli, niemal po molekule, po dwadzieścia sekund na wdech - wtedy piekielne przejście nie zatyka, nie dusi, nie zalewa fekaliami, nie batoży płuc kwaśnym odorem siarki - lecz delikatnie pieści zmysły kadzidłem, pobudza cytrynowymi źdźbłami traw, krzepi mocą ziół, poparzone stopy chłodzi mokrym podłożem. Tylko w ten sposób posłany może uświadomić sobie ochronną moc otaczających go skrycie niewinnych lilii.
Passage d'Enfer nie można wąchać, trzeba mu dać wlecieć w nozdrza samemu. Kiełkuje wtedy dociekliwie nieziemskiej urody pędem biegnącym do samego pnia mózgu, gdzie zapala jasne światło - nadoptyczny blask widziany oczami umierającego.
Zapach przejmująco przewietrzony - mimo nasycenia, uroczyście uduchowiony - mimo grozy, z bardzo niehollywoodzkim happy endem.

26.01.2007

dziś testuję

Caron Parfum Sacre - blisko ideałowi perfum jako takich, choć niekoniecznie dla mnie. miękkie, ciepłe, komfortowe i aurzaste. kobiece jak matka, żona, kochanka.
Sisley Soir de Lune - miodny szypr, jeden z ładniejszych jakie miałam okazję wąchać. właściwie to nawet wyjątkowo piękny. co nie zmienia faktu, że szypr to szypr i nie dla mnie on.

25.01.2007

słów parę o Les Exclusifs de Chanel

Jako, że za parę dni premiera (już w lutym) zamieszczam garść informacji o serii.

Do już istniejących kreacji (Bois de Iles, Cuir de Russie, Gardenia, No.22; przy okazji odświeży im się sukienki) dołączy 6 nowych zapachów autorstwa Jacques'a Polge (wieść niesie, że swe boskie nozdrza zbliżał do kolb z esencjami także sam Christopher Sheldrake):

*28 La Pausa (nazwa posiadłości Coco Chanel na południu Francji): zapach pudrowy oparty na olejku ze słodkiego irysa, jednym z najdroższych składników perfumiarskich.

*31 rue Cambon (adres pracowni Chanel): najbardziej nostalgiczny ze wszystkich sześciu, szyprowy zapach. Mieszanina bergamotki, paczuli, mchu dębowego i cistus labdanum, perfumy w typie noszonym przez starsze obecnie damy w czasach wczesnej młodości i zmysłowego rozkwitania.

*Bel Respiro (podparyska rezydencja Chanel): zapach zielony, przypomina świeżo wyprawioną skórę i zroszoną deszczem ściętą trawę. Można także wyczuć pokruszone liście na podściółce z pachnącego siana. Zaprawdę, dobrze się oddycha.

*Coromandel (inspirowany apartamentem Coco Chanel): kompozycja orientalna, z udziałem drzewnej żywicy o właściwościach podobnych wanilii, oraz ambry. Zawiera także kadzidło i szczyptę najcięższych przypraw Wschodu. Pragnę go jak kania dżdżu.

*No.18: stworzony wokół nuty hibiskusa.

*Eau de Cologne: klasyczna, świeża woda kolońska -także w 400ml flakonie.

Wszystkie zapachy dostępne będą w butikach Chanel w dwustumililitrowych flakonach - czemu aż takie wielkie pojemności! - po 175 dolarów za sztukę.


Wiadomości pochodzą z forum o perfumach w portalu www.gazeta.pl oraz z tego bloga.

24.01.2007

Prada, czyli sen kaszalota

Ambra stanowi podstawę tego zapachu, chociaż większość stron poświęconych perfumom nie wymienia jej w składzie. Blaszka przytwierdzona do wierzchu prostopadłościennej, eleganckiej buteleczki kryjącej perfumy nie pozostawia jednak wątpliwości, ambra znajduje się na początku składu i wypisana jest drukowanymi literami. To nieprzypadkowe miejsce, bowiem jest ona obecna w ciągu całego rozwoju zapachu, od pierwszego uderzenia w nozdrza aż po ostatnie, szemrzące akordy. I jest to ambra wysokiej klasy. Jak przystało na wydzielinę potężnego, morskiego zwierzęcia jest ogromna, głęboka i słona. Przez delikatną słodycz płatków mimozy i róży tchnie planetarny ocean. Wilgoć osiada na skórze drobnymi, niedostrzegalnymi perełkami, ciało zaczyna się mienić, błyszczeć, zmysły sycą się leniwie. Paczula nie przypomina w niczym piwnicznego, stęchłego chłodu, jest jak powiew z dalekiej, zielonej wyspy zatopionej gdzieś pośród bezmiaru wód – wód spokojnych, niemal płaskich, lustrzanych, zachęcających do żeglugi pod lekko nachmurzonym, szarym, niskim niebem. Nad takimi wodami i zapach i dźwięk niosą się niezwykle daleko. W ciszy słychać tylko plusk wioseł, poruszona woda wydaje – oszczędnie, w ściśle wymierzonych dawkach – oszołamiającą głębią woń. W tej toni mieszkają stworzenia nienazwane, powoli tętni życie, o jakim my, istoty naziemne i rozedrgane, nie mamy pojęcia, którego podskórnie trochę się obawiamy. Kaszalot część tych tajemnic widział, czuje leniwe wibracje dobiegające spod jego życiowej strefy. Jest pośrednikiem między śpiącym światem Ctuhlu a naszym tlenowo-azotowym, rozbieganym, podniebnym królestwem.
Obecne w bazie, często ostre i kanciaste drzewo sandałowe nie dominuje tej kompozycji, tu jest solidnym tłem, deską, na której artysta namalował akwarelowymi farbami krajobraz pastelowy, tchnący spokojem. Kremowe piżmo posuwiście namaszcza końcowe akordy, wanilia smakowicie je zaokrągla.
Poszczególne nuty współbrzmią w chórze zgodnie, od czasu do czasu pozwalając sobie na krótkie solowe występy, wszystko przy przenikliwym, niesłabnącym tempie narzucanym przez sekcję rytmiczną ambry.
Kompozycja jest niezwykle wyważona, łagodnie szumiąca. Nie rozumiem jak może kojarzyć się z wrzeszczącym Angelem.

Nuty - a jest ich wiele: AMBRA, bergamotka, olejek z gorzkiej i słodkiej pomarańczy, kwiat mandarynki, indyjska mimoza, esencja różana, balsam Peru, indonezyjski olejek paczulowy, kwiat maliny, drzewo różane, francuska żywica labdanum, bób tonka, esencja waniliowa, piżmo, indyjskie drzewo sandałowe.

14.01.2007

L'Artisan Tea for Two

Swojska herbatka dla dwojga. Dla niej, dla niego. Dla Nas.
Jakże przyjacielsko brzmi!
I rzeczywiście przypomina najpiękniejszą przyjaźń, dzięki swemu otwartemu, gorącemu sercu. I jak prawdziwa przyjaźń, która dojrzewa latami i bywa trudna, herbata owa to żadne siki Weroniki, żadne popłuczyny z trzeciego parzenia, żadne zielone, rozmoczone liście, ani nieznanego pochodzenia przemielony pył w bladej bibułce - to prawdziwie piekielna herrrrbata! Gorąca, czarna, aromatyczna, i od nasycenia cukrem gęsta jak smoła. Czuję jej syropowata konsystencję na języku i wiem, że niestraszne mi zimowe mrozy, skute lodem ludzkie serca, jesienne depresje i zawieruchy - buchająca Lapsang Souchong skrywa to wszystko w obłoczku czarnej, wysokokalorycznej, wędzonej pary. Tea for Two, to niebiańskie zjawisko, objawia się w trzech stanach skupienia. A więc wrzątek lany z wysoka na liście, by te mogły się podczas wstępnego parzenia dobrze natlenić - lotna faza tej cieczy to nie para, to drzewny dym, którym nasiąkła herbata podczas wędzenia, tak gęsty że aż nieprzejrzysty, gryzący umysł w bardzo pobudzający sposób za sprawą bergamotki. potem faza ciekła - sama esencja najciemniejszej z herbat doprawiona ostrością imbiru i cynamonu. Przyjaciółka długich rozmów aż po blady świt, przywoływaczka uśmiechu z głębin oczu, szkło powiększające do zapoznawania się z zakamarkami duszy. I kiedy już prawie kończymy, zostaje już tylko kilka łyków ożywczej gęstości - na dnie kubka osiadł miód, pokruszone gwajakowe drzewo i skręcone jak warkocze dymu, długie i mięsiste fusy, wróżące dobrą przyszłość. Słodycz na języku i w gardle, błogość pod sercem, a głęboko w trzewiach radosne poczucie, że wcieliło się i posmakowało odrobinę Carpe Diem, że to jest właśnie esencja życia.

Olivio Giacobetti, kłaniam Ci się do nóg za najcudowniejszą, optymistyczną interpretację tego jakże wymagającego napoju, tego nośnego, ale trudnego aromatu, jakim w perfumach jest herbata.

Nuty: goryczka, neroli, bergamotka, cynamon, imbir, Lapsang Souchong, anyżek, miód, wanilia, drzewo gwajakowe.

Trwałość: znakomita, kilkanaście godzin.

13.01.2007

Comme des Garcons Kyoto

Są zapachy, które niemal brzmią w uszach, wibrują w kościach czaszki, generalnie kojarzą się z dźwiękiem.
Kyoto jest słowem - japońskim "tak".

Hai

wypowiedzianym przez skośnooką Marię do żółtoskórego archanioła Gabriela podczas sekretnego zwiastowania za papierową ścianą. Wypowiedzianym ze stuprocentową pewnościa, niezachwianie, z pokorą i narastającą goryczą na skraju gardła i języka. Tak, wie, że czeka ją twardy los. Tak, bez jednego krzyku dziewica przymie w siebie bóstwo, a potem bez jęku je urodzi. Później w pełnym milczeniu będzie patrzeć, jak jej syn dorasta do śmierci. Wreszcie sama cicho skona w niebiańskim spokoju przeszytego na wylot serca.
Maria wszystko to wie. Nie rozumie, rozumieć nie musi.
Opuszcza głowę.
Gdzieś poza światem zapadła klamka, omnipotentna ręka przestawiła zwrotnicę, rozpędzona czasoprzestrzeń wpadła na ginące w mroku tory.
Co powiedziałaś, Mario?
Hai.
Oto ja, służebnica pańska, niech mi sie stanie według twego słowa.

Hai jest krótką chwilą, jest pozarozumowym kaprysem ułomnej istoty, na którą nałożono zbyt wiele. Wydaje się, że proste wnętrze pagody stopniowo je tłumi. To tylko pozory - jego konsekwencje pozostawiaja wyraźne żłobienie na twarzy czasu.
Hai, krótkie tchnienie, niemalże szept, które dotarło do gwiazd. Bezdenna czerń wszechświata patrzy srogo na ziemię: czy dobrze się stało?
Hai, jeden oddech człowieka do dziś przetacza się grzmotem pod wysokim niebem.
Hai, trytowy kamień, który sam stacza bezustannie precyzyjną lawinę zjawisk.

Nuty: kadzidło, olejek cyprysowy, kawa, drewno tekowe, wetiwer, paczula, ambra, nieśmiertelnik, cedr.

10.01.2007

pani osioł i jej żłoby

czyli odwieczny problem z cyklu: ja nie mam co na siebie włożyć!

coraz częściej sprawa dotyczy moich pachnideł. tak, mam przepełnioną szafę, a jednak czasem zupełnie nie wiem, co ubrać.
od paru dni ręka zawisa nad koszykiem z FUP-ami* i zamiast pewnie sięgać do celu, waha się, drży, cofa. przebiera! a nawet zwyczajnie grzebie. myśli w gonitwie potykają się o siebie, czas ucieka, ręka robi się coraz bardziej zmęczona. test korka - nie, to nie to. ten fioletowy poprzednio drapał w gardło, a ten nosiłam ostatnio zbyt często... wreszcie biorę sprawdzonego klasyka, i zraszam się - psik psik - i więcej już nie - bez przekonania. po czym zapominam, że w ogóle coś na sobie mam, o delektowaniu sie zapachem nie ma mowy. że aura nieprzyjazna? może. że wiatr wszystko zwiewa? ale przecież są dni, kiedy wieje jeszcze mocniej, i właśnie wtedy perfumy dwoją sie i troją warstwami jak skłębione chusty, błyskają kolorami, zaskakują zestawieniami nut. nie dziś. nie tego stycznia.
czego mi trzeba? odchudzenia kolekcji czy nowości? chyba jednak tego pierwszego, bo nieobwąchanych zapachów w pudełku z próbkami mam multum, ale jakoś pasja poznawania nowego jest u mnie w uwiądzie. mam nadzieję, że to przejściowe. zreszta jutro czeka mnie uczta, przyjedzie do mnie 5 nowych cudeniek, w tym dwa nieznane. może wyobraźnia się przebudzi.
___________________________
*FUP - Frequently Used Perfumes, CUP w wersji polskiej

6.01.2007

kiedy to się zaczęło?

padło pytanie o początek perfumeryjnego szaleństwa. sięgnęłam więc pamięcią do lat nie tak znowu dawnych, choć bardzo odległych, bo w międzyczasie wiele się wydarzyło.

> Dziewczyny, a ile miałyście lat, jak pusciłyście wodzy;)?

ja miałam 27. właśnie odkryłam allegro, właśnie miałam niewiarygodnie wysokie stypendium i niewielkie wydatki - jak to w akademiku. byłam świeżo upieczoną żoną faceta z dobrą ręką do pieniędzy. cóż było robić?

moje ostatnie przemyślenia doprowadziły mnie do wniosku, że w kwestii wielkości kolekcji tak naprawdę wszystko sprowadza się do wyboru, kim chce się być: osobą po prostu używającą perfum czy też ich kolekcjonerem?
do niedawna myślałam, że chcę być tym pierwszym;
od niedawna, że nie ma sie co oszukiwać, i że zdecydowanie jestem tym drugim!
w czym utwierdził mnie dziś mój małżonek, przywożąc mi ze sklepu świeżo nabytą szafkę na perfumy "bo tam już Ci się kochanie nie mieści".
i dobrze mi z tym, i nie chcę pozbywać się flaszek, które z niekłamaną przyjemnością wyciągam raz - dwa razy w roku... bo liczy się ta przyjemność, a nie częstotliwość jej występowania.
a że gawiedź ma z tego przy okazji radochę - to bardzo dobrze, w końcu żyje się raz, i raz tylko można dać siebie innym - w tej czy innej postaci ;)

5.01.2007

z nowym rokiem nowym krokiem

czyli zmieniłam wygląd bloga.
myślalam nawet o przenosinach na platformę gazety, ale blogger w ostatniej chwili się uratował wprowadzając sensowne apgrejdy, więc na razię zostaję tutaj.
tak jak jest teraz całkiem mi się podoba.

2.01.2007

subiektywny ranking ambrowców

piszę tylko o tych, które udało mi się solidnie przetestować. cała reszta (a jest tego morze) pozostaje do odkrycia.

1. Ambre Sultan Serge Lutens - primus inter pares, archetypiczna, pierwotna. zapach falujący, gruby, mięsisty, ciemne sukno skrywające tajemnicę. do tego kosmicznie trwały, otaczający aurą. nowatorskie połączenie z ziołami było śmiałym posunięciem, w tym przypadku genialnym.
2. Prada - zaszczytną drugą pozycję kompozycja Prady zawdzięcza lekkości noszenia. pod tym względem stanowi przeciwieństwo lidera rankingu. duże brawa za połaczenie zmysłowości z przestrzennością, za ten niezobowiązujący, pogodny szal na zimę.
3. Ambre Extreme L'Artisan - ambra surowa, lekko skórzana. bardzo czysta i prawdziwa. bez zbędnych udziwnień, zawijasów, bez niedomówień. doceniam prostotę koncepcji. noszenie jej wciąga.
4. Ambre Russe Perfum d'Empire -
zapach z rozległą duszą, przepełnioną bimbrem z opadłych śliwek. potem - jak to w ambrze - słodko, miękko ale i lekko wietrznie, niepokojąco.
5. Scent Costume National - o nim napisałam już wszystko. to, że w tym rankingu jest ledwie piąty wynika z faktu, że jest czymś znacznie więcej niż tylko zapachem ambrowym.
6. Ambre Soie Armani Prive - kiepskie miejsce jest wynikiem wielkich oczekiwań raczej niż słabości kompozycji. niemniej przy lutensowskim ten zapach to zwyczajny cienkusz! jest to ambra wierna ideałowi, pełna światła i przestrzeni - podobnie jak Scent, zresztą o podobieństwie tych dwóch już pisałam - lekko doprawiona owocami, bardzo przyjemna - ale czym usprawiedliwiać jej status w perfumiaskim światku, oraz cenę, zwłaszcza przy tej mizernej trwałości - naprawdę nie wiem.
7. Ambre L'Occitane - ambra zaledwie przyjemna, prosta i szybko znikająca. tak ze skóry jak i z serca. niewiele mogę o niej powiedzieć dobrego.
8. Ambre Narguille Hermessence - poświęciłam jej osobny wpis. wtopa, bo jak inaczej nazwać ambrę bez ambry, za to z jabłuszkami i karmelem? żeby to chociaż się przyjemnie nosiło, ale nie.

niestety nie dane mi było poznać Ambre Passion Laura Mercier, za co należy się kilka bluźnierczych słów Poczcie Polskiej. jej pracownicy zabawiają się w obtłukiwanie młotem kopert bąbelkowych podejrzewanych o cenną zawartość. dzięki temu dostałam pięknie pachnący, już nawet nie mokry papier.