29.01.2007

L'Artisan Passage d'Enfer

Czyli przejście przez piekło. Zdecydowanie - przejście, a nie jakieś złowieszcze bramy, za którymi kryje się mroczna tajemnica. Metafizyczne przejście przez piekło, a wędrowiec z jasno określonym celem, świecącym niczym latarnia u kresu jego drogi. Latarnia nie jest jednak orężem ni tarczą, wędrowiec jest nagi, ma do wykonania misję i musi polegać sam na sobie. Piekło nie jest przyjaznym miejscem. Jest zdradzieckie. Przejście jest więc wyzwaniem. Od samego wejścia każdy krok może okazać się błędnym i prowadzić do lepkiej, owadziej pułapki. Stąpać więc trzeba ostrożnie, ekwilibrystycznie. Ten krok, ten rytm przekłada się na całe ciało. Oddech powinien być niespieszny i skupiony, bo płuca bardzo powoli adaptują się do odmiennej mieszanki gazów. Pobierać powietrze należy powoli, niemal po molekule, po dwadzieścia sekund na wdech - wtedy piekielne przejście nie zatyka, nie dusi, nie zalewa fekaliami, nie batoży płuc kwaśnym odorem siarki - lecz delikatnie pieści zmysły kadzidłem, pobudza cytrynowymi źdźbłami traw, krzepi mocą ziół, poparzone stopy chłodzi mokrym podłożem. Tylko w ten sposób posłany może uświadomić sobie ochronną moc otaczających go skrycie niewinnych lilii.
Passage d'Enfer nie można wąchać, trzeba mu dać wlecieć w nozdrza samemu. Kiełkuje wtedy dociekliwie nieziemskiej urody pędem biegnącym do samego pnia mózgu, gdzie zapala jasne światło - nadoptyczny blask widziany oczami umierającego.
Zapach przejmująco przewietrzony - mimo nasycenia, uroczyście uduchowiony - mimo grozy, z bardzo niehollywoodzkim happy endem.

26.01.2007

dziś testuję

Caron Parfum Sacre - blisko ideałowi perfum jako takich, choć niekoniecznie dla mnie. miękkie, ciepłe, komfortowe i aurzaste. kobiece jak matka, żona, kochanka.
Sisley Soir de Lune - miodny szypr, jeden z ładniejszych jakie miałam okazję wąchać. właściwie to nawet wyjątkowo piękny. co nie zmienia faktu, że szypr to szypr i nie dla mnie on.

25.01.2007

słów parę o Les Exclusifs de Chanel

Jako, że za parę dni premiera (już w lutym) zamieszczam garść informacji o serii.

Do już istniejących kreacji (Bois de Iles, Cuir de Russie, Gardenia, No.22; przy okazji odświeży im się sukienki) dołączy 6 nowych zapachów autorstwa Jacques'a Polge (wieść niesie, że swe boskie nozdrza zbliżał do kolb z esencjami także sam Christopher Sheldrake):

*28 La Pausa (nazwa posiadłości Coco Chanel na południu Francji): zapach pudrowy oparty na olejku ze słodkiego irysa, jednym z najdroższych składników perfumiarskich.

*31 rue Cambon (adres pracowni Chanel): najbardziej nostalgiczny ze wszystkich sześciu, szyprowy zapach. Mieszanina bergamotki, paczuli, mchu dębowego i cistus labdanum, perfumy w typie noszonym przez starsze obecnie damy w czasach wczesnej młodości i zmysłowego rozkwitania.

*Bel Respiro (podparyska rezydencja Chanel): zapach zielony, przypomina świeżo wyprawioną skórę i zroszoną deszczem ściętą trawę. Można także wyczuć pokruszone liście na podściółce z pachnącego siana. Zaprawdę, dobrze się oddycha.

*Coromandel (inspirowany apartamentem Coco Chanel): kompozycja orientalna, z udziałem drzewnej żywicy o właściwościach podobnych wanilii, oraz ambry. Zawiera także kadzidło i szczyptę najcięższych przypraw Wschodu. Pragnę go jak kania dżdżu.

*No.18: stworzony wokół nuty hibiskusa.

*Eau de Cologne: klasyczna, świeża woda kolońska -także w 400ml flakonie.

Wszystkie zapachy dostępne będą w butikach Chanel w dwustumililitrowych flakonach - czemu aż takie wielkie pojemności! - po 175 dolarów za sztukę.


Wiadomości pochodzą z forum o perfumach w portalu www.gazeta.pl oraz z tego bloga.

24.01.2007

Prada, czyli sen kaszalota

Ambra stanowi podstawę tego zapachu, chociaż większość stron poświęconych perfumom nie wymienia jej w składzie. Blaszka przytwierdzona do wierzchu prostopadłościennej, eleganckiej buteleczki kryjącej perfumy nie pozostawia jednak wątpliwości, ambra znajduje się na początku składu i wypisana jest drukowanymi literami. To nieprzypadkowe miejsce, bowiem jest ona obecna w ciągu całego rozwoju zapachu, od pierwszego uderzenia w nozdrza aż po ostatnie, szemrzące akordy. I jest to ambra wysokiej klasy. Jak przystało na wydzielinę potężnego, morskiego zwierzęcia jest ogromna, głęboka i słona. Przez delikatną słodycz płatków mimozy i róży tchnie planetarny ocean. Wilgoć osiada na skórze drobnymi, niedostrzegalnymi perełkami, ciało zaczyna się mienić, błyszczeć, zmysły sycą się leniwie. Paczula nie przypomina w niczym piwnicznego, stęchłego chłodu, jest jak powiew z dalekiej, zielonej wyspy zatopionej gdzieś pośród bezmiaru wód – wód spokojnych, niemal płaskich, lustrzanych, zachęcających do żeglugi pod lekko nachmurzonym, szarym, niskim niebem. Nad takimi wodami i zapach i dźwięk niosą się niezwykle daleko. W ciszy słychać tylko plusk wioseł, poruszona woda wydaje – oszczędnie, w ściśle wymierzonych dawkach – oszołamiającą głębią woń. W tej toni mieszkają stworzenia nienazwane, powoli tętni życie, o jakim my, istoty naziemne i rozedrgane, nie mamy pojęcia, którego podskórnie trochę się obawiamy. Kaszalot część tych tajemnic widział, czuje leniwe wibracje dobiegające spod jego życiowej strefy. Jest pośrednikiem między śpiącym światem Ctuhlu a naszym tlenowo-azotowym, rozbieganym, podniebnym królestwem.
Obecne w bazie, często ostre i kanciaste drzewo sandałowe nie dominuje tej kompozycji, tu jest solidnym tłem, deską, na której artysta namalował akwarelowymi farbami krajobraz pastelowy, tchnący spokojem. Kremowe piżmo posuwiście namaszcza końcowe akordy, wanilia smakowicie je zaokrągla.
Poszczególne nuty współbrzmią w chórze zgodnie, od czasu do czasu pozwalając sobie na krótkie solowe występy, wszystko przy przenikliwym, niesłabnącym tempie narzucanym przez sekcję rytmiczną ambry.
Kompozycja jest niezwykle wyważona, łagodnie szumiąca. Nie rozumiem jak może kojarzyć się z wrzeszczącym Angelem.

Nuty - a jest ich wiele: AMBRA, bergamotka, olejek z gorzkiej i słodkiej pomarańczy, kwiat mandarynki, indyjska mimoza, esencja różana, balsam Peru, indonezyjski olejek paczulowy, kwiat maliny, drzewo różane, francuska żywica labdanum, bób tonka, esencja waniliowa, piżmo, indyjskie drzewo sandałowe.

14.01.2007

L'Artisan Tea for Two

Swojska herbatka dla dwojga. Dla niej, dla niego. Dla Nas.
Jakże przyjacielsko brzmi!
I rzeczywiście przypomina najpiękniejszą przyjaźń, dzięki swemu otwartemu, gorącemu sercu. I jak prawdziwa przyjaźń, która dojrzewa latami i bywa trudna, herbata owa to żadne siki Weroniki, żadne popłuczyny z trzeciego parzenia, żadne zielone, rozmoczone liście, ani nieznanego pochodzenia przemielony pył w bladej bibułce - to prawdziwie piekielna herrrrbata! Gorąca, czarna, aromatyczna, i od nasycenia cukrem gęsta jak smoła. Czuję jej syropowata konsystencję na języku i wiem, że niestraszne mi zimowe mrozy, skute lodem ludzkie serca, jesienne depresje i zawieruchy - buchająca Lapsang Souchong skrywa to wszystko w obłoczku czarnej, wysokokalorycznej, wędzonej pary. Tea for Two, to niebiańskie zjawisko, objawia się w trzech stanach skupienia. A więc wrzątek lany z wysoka na liście, by te mogły się podczas wstępnego parzenia dobrze natlenić - lotna faza tej cieczy to nie para, to drzewny dym, którym nasiąkła herbata podczas wędzenia, tak gęsty że aż nieprzejrzysty, gryzący umysł w bardzo pobudzający sposób za sprawą bergamotki. potem faza ciekła - sama esencja najciemniejszej z herbat doprawiona ostrością imbiru i cynamonu. Przyjaciółka długich rozmów aż po blady świt, przywoływaczka uśmiechu z głębin oczu, szkło powiększające do zapoznawania się z zakamarkami duszy. I kiedy już prawie kończymy, zostaje już tylko kilka łyków ożywczej gęstości - na dnie kubka osiadł miód, pokruszone gwajakowe drzewo i skręcone jak warkocze dymu, długie i mięsiste fusy, wróżące dobrą przyszłość. Słodycz na języku i w gardle, błogość pod sercem, a głęboko w trzewiach radosne poczucie, że wcieliło się i posmakowało odrobinę Carpe Diem, że to jest właśnie esencja życia.

Olivio Giacobetti, kłaniam Ci się do nóg za najcudowniejszą, optymistyczną interpretację tego jakże wymagającego napoju, tego nośnego, ale trudnego aromatu, jakim w perfumach jest herbata.

Nuty: goryczka, neroli, bergamotka, cynamon, imbir, Lapsang Souchong, anyżek, miód, wanilia, drzewo gwajakowe.

Trwałość: znakomita, kilkanaście godzin.

13.01.2007

Comme des Garcons Kyoto

Są zapachy, które niemal brzmią w uszach, wibrują w kościach czaszki, generalnie kojarzą się z dźwiękiem.
Kyoto jest słowem - japońskim "tak".

Hai

wypowiedzianym przez skośnooką Marię do żółtoskórego archanioła Gabriela podczas sekretnego zwiastowania za papierową ścianą. Wypowiedzianym ze stuprocentową pewnościa, niezachwianie, z pokorą i narastającą goryczą na skraju gardła i języka. Tak, wie, że czeka ją twardy los. Tak, bez jednego krzyku dziewica przymie w siebie bóstwo, a potem bez jęku je urodzi. Później w pełnym milczeniu będzie patrzeć, jak jej syn dorasta do śmierci. Wreszcie sama cicho skona w niebiańskim spokoju przeszytego na wylot serca.
Maria wszystko to wie. Nie rozumie, rozumieć nie musi.
Opuszcza głowę.
Gdzieś poza światem zapadła klamka, omnipotentna ręka przestawiła zwrotnicę, rozpędzona czasoprzestrzeń wpadła na ginące w mroku tory.
Co powiedziałaś, Mario?
Hai.
Oto ja, służebnica pańska, niech mi sie stanie według twego słowa.

Hai jest krótką chwilą, jest pozarozumowym kaprysem ułomnej istoty, na którą nałożono zbyt wiele. Wydaje się, że proste wnętrze pagody stopniowo je tłumi. To tylko pozory - jego konsekwencje pozostawiaja wyraźne żłobienie na twarzy czasu.
Hai, krótkie tchnienie, niemalże szept, które dotarło do gwiazd. Bezdenna czerń wszechświata patrzy srogo na ziemię: czy dobrze się stało?
Hai, jeden oddech człowieka do dziś przetacza się grzmotem pod wysokim niebem.
Hai, trytowy kamień, który sam stacza bezustannie precyzyjną lawinę zjawisk.

Nuty: kadzidło, olejek cyprysowy, kawa, drewno tekowe, wetiwer, paczula, ambra, nieśmiertelnik, cedr.

10.01.2007

pani osioł i jej żłoby

czyli odwieczny problem z cyklu: ja nie mam co na siebie włożyć!

coraz częściej sprawa dotyczy moich pachnideł. tak, mam przepełnioną szafę, a jednak czasem zupełnie nie wiem, co ubrać.
od paru dni ręka zawisa nad koszykiem z FUP-ami* i zamiast pewnie sięgać do celu, waha się, drży, cofa. przebiera! a nawet zwyczajnie grzebie. myśli w gonitwie potykają się o siebie, czas ucieka, ręka robi się coraz bardziej zmęczona. test korka - nie, to nie to. ten fioletowy poprzednio drapał w gardło, a ten nosiłam ostatnio zbyt często... wreszcie biorę sprawdzonego klasyka, i zraszam się - psik psik - i więcej już nie - bez przekonania. po czym zapominam, że w ogóle coś na sobie mam, o delektowaniu sie zapachem nie ma mowy. że aura nieprzyjazna? może. że wiatr wszystko zwiewa? ale przecież są dni, kiedy wieje jeszcze mocniej, i właśnie wtedy perfumy dwoją sie i troją warstwami jak skłębione chusty, błyskają kolorami, zaskakują zestawieniami nut. nie dziś. nie tego stycznia.
czego mi trzeba? odchudzenia kolekcji czy nowości? chyba jednak tego pierwszego, bo nieobwąchanych zapachów w pudełku z próbkami mam multum, ale jakoś pasja poznawania nowego jest u mnie w uwiądzie. mam nadzieję, że to przejściowe. zreszta jutro czeka mnie uczta, przyjedzie do mnie 5 nowych cudeniek, w tym dwa nieznane. może wyobraźnia się przebudzi.
___________________________
*FUP - Frequently Used Perfumes, CUP w wersji polskiej

6.01.2007

kiedy to się zaczęło?

padło pytanie o początek perfumeryjnego szaleństwa. sięgnęłam więc pamięcią do lat nie tak znowu dawnych, choć bardzo odległych, bo w międzyczasie wiele się wydarzyło.

> Dziewczyny, a ile miałyście lat, jak pusciłyście wodzy;)?

ja miałam 27. właśnie odkryłam allegro, właśnie miałam niewiarygodnie wysokie stypendium i niewielkie wydatki - jak to w akademiku. byłam świeżo upieczoną żoną faceta z dobrą ręką do pieniędzy. cóż było robić?

moje ostatnie przemyślenia doprowadziły mnie do wniosku, że w kwestii wielkości kolekcji tak naprawdę wszystko sprowadza się do wyboru, kim chce się być: osobą po prostu używającą perfum czy też ich kolekcjonerem?
do niedawna myślałam, że chcę być tym pierwszym;
od niedawna, że nie ma sie co oszukiwać, i że zdecydowanie jestem tym drugim!
w czym utwierdził mnie dziś mój małżonek, przywożąc mi ze sklepu świeżo nabytą szafkę na perfumy "bo tam już Ci się kochanie nie mieści".
i dobrze mi z tym, i nie chcę pozbywać się flaszek, które z niekłamaną przyjemnością wyciągam raz - dwa razy w roku... bo liczy się ta przyjemność, a nie częstotliwość jej występowania.
a że gawiedź ma z tego przy okazji radochę - to bardzo dobrze, w końcu żyje się raz, i raz tylko można dać siebie innym - w tej czy innej postaci ;)

5.01.2007

z nowym rokiem nowym krokiem

czyli zmieniłam wygląd bloga.
myślalam nawet o przenosinach na platformę gazety, ale blogger w ostatniej chwili się uratował wprowadzając sensowne apgrejdy, więc na razię zostaję tutaj.
tak jak jest teraz całkiem mi się podoba.

2.01.2007

subiektywny ranking ambrowców

piszę tylko o tych, które udało mi się solidnie przetestować. cała reszta (a jest tego morze) pozostaje do odkrycia.

1. Ambre Sultan Serge Lutens - primus inter pares, archetypiczna, pierwotna. zapach falujący, gruby, mięsisty, ciemne sukno skrywające tajemnicę. do tego kosmicznie trwały, otaczający aurą. nowatorskie połączenie z ziołami było śmiałym posunięciem, w tym przypadku genialnym.
2. Prada - zaszczytną drugą pozycję kompozycja Prady zawdzięcza lekkości noszenia. pod tym względem stanowi przeciwieństwo lidera rankingu. duże brawa za połaczenie zmysłowości z przestrzennością, za ten niezobowiązujący, pogodny szal na zimę.
3. Ambre Extreme L'Artisan - ambra surowa, lekko skórzana. bardzo czysta i prawdziwa. bez zbędnych udziwnień, zawijasów, bez niedomówień. doceniam prostotę koncepcji. noszenie jej wciąga.
4. Ambre Russe Perfum d'Empire -
zapach z rozległą duszą, przepełnioną bimbrem z opadłych śliwek. potem - jak to w ambrze - słodko, miękko ale i lekko wietrznie, niepokojąco.
5. Scent Costume National - o nim napisałam już wszystko. to, że w tym rankingu jest ledwie piąty wynika z faktu, że jest czymś znacznie więcej niż tylko zapachem ambrowym.
6. Ambre Soie Armani Prive - kiepskie miejsce jest wynikiem wielkich oczekiwań raczej niż słabości kompozycji. niemniej przy lutensowskim ten zapach to zwyczajny cienkusz! jest to ambra wierna ideałowi, pełna światła i przestrzeni - podobnie jak Scent, zresztą o podobieństwie tych dwóch już pisałam - lekko doprawiona owocami, bardzo przyjemna - ale czym usprawiedliwiać jej status w perfumiaskim światku, oraz cenę, zwłaszcza przy tej mizernej trwałości - naprawdę nie wiem.
7. Ambre L'Occitane - ambra zaledwie przyjemna, prosta i szybko znikająca. tak ze skóry jak i z serca. niewiele mogę o niej powiedzieć dobrego.
8. Ambre Narguille Hermessence - poświęciłam jej osobny wpis. wtopa, bo jak inaczej nazwać ambrę bez ambry, za to z jabłuszkami i karmelem? żeby to chociaż się przyjemnie nosiło, ale nie.

niestety nie dane mi było poznać Ambre Passion Laura Mercier, za co należy się kilka bluźnierczych słów Poczcie Polskiej. jej pracownicy zabawiają się w obtłukiwanie młotem kopert bąbelkowych podejrzewanych o cenną zawartość. dzięki temu dostałam pięknie pachnący, już nawet nie mokry papier.