9.11.2005

Scent

Rodzina Scentów jest moją wielką tegoroczną miłością, największą, i strasznie jestem szczęśliwa, że je odkryłam. Oczywiście piszę tu jedynie o wielkiej trójcy, Scent Gloss chyba w ogóle nie powinien był powstać, jest płaskim, słodkawym "kwiatuszkiem", zradzającym całą ideę Scentów (moim zdaniem jest nią ich "czarno-białość" plus uniseksualność, co komuś przyszło do głowy, żeby wciskać w tę doskonałość damski róż?), więc wybaczcie, ale nie poświęcę mu tu więcej ani słowa.
Zacznę od klasyka. Gdy o nim myślę, wiedzę ażurową konstrukcję z cieniutkich prętów, wśród której hula wiatr - a pręty grają. Gdyby Scent byl instrumentem, byłaby to harfa, którą słyszy się wyraźnie, choć z oddali. Zapach na mnie jest bardzo intymny, dyskretny, w czym nieco przypomina mi Narciso Rodrigueza - ale nie ma mowy o nietrwałości, jest na mnie cały dzień (choć dość szybko się do niego przyzwyczajam). Im więcej psików aplikuję, tym wyrazistszy jest początkowy akord roślinny, który roboczo nazywam "sokiem z łodygi" - to taki przejrzysty, rzadki płyn, pachnący życiem, zielonością, liśćmi. Zgaduję, że to pewnie mieszanka jaśminowej herbaty i tajemniczej "mother-of-pearl hibiscus" - zupełnie nie wiem, co to może być ta macica perłowa hibiskusa, ktoś wie? Mam w domu hibiskusa i żadnej macicy nie zauważyłam. Póki co myślę sobie, że to jakiś szczególnie gęsty ekstrakt czegoś z w.w. hibiskusa.
W ogóle jeśli chodzi o nuty, to mało który zapach ma tak pokręconą przynależność do rodziny zapachowej. Na osmozie twierdzą, że to kwiatowo-jaśminowy zapach - imo totalna bzdura, nie dość że takich nie cierpię, to nawet mało wprawny nos Scenta do takiej grupy nie zaliczy. Ja najwyraźniej wyczuwam w nim kadzidło i ambrę, oba składniki niesłychanie delikatne, lekkie jak piórko. To nie jest nic w rodzaju: bierz mnie, jestem seksowna! Nie! Scent jest wysoko ponad podziałem płciowym, wręcz się z niego naśmiewa (dlatego tak nie pasuje mi różowa wersja, która jest ewidentnie "dla kobiet"). Jego androgyniczność współtworzy w dużym stopniu jego nowoczesność.
Inne źródła podają, że Scent to zapach drzewny czy też orientalny. Z pierwszym się zgadzam, z drugim niekoniecznie, mimo obecności ambry. Orient jednak kojarzy się z przepychem i słodkością, a Scent jest minimalistyczny, ascetyczny wręcz. Dzięki niewielkiej ilości akordów można się po nim "rozejrzeć", właśnie stąd mam to wrażenie ażurowej, przestrzennej konstrukcji - a zapachy orientalne odbieram raczej jako mgliste, zacienione, gęste.
Kończąc tę pieśń pochwalną na temat Scenta muszę jeszcze powtórzyć to, co już pisały dziewczyny - to niesłychanie uniwersalny zapach (przebija nawet Desnudę), nosiłam go wiosną, latem, teraz tez mi się zdarza (właśnie go niuchnęłam i chyba już wiem czym będę dziś pachnieć) - to jedyne kadzidło, które tak znakomicie sprawdzało się nawet w letnie dni. Na wieczór, kiedy nie chcę się nikomu rzucać w nos - również jest idealny (co nie znaczy, że nikt nie czuje, że pachnę). Zdobył moją półkę przebojem, nie wyobrażam sobie jej bez niego... Ma niesłychaną zdolność przebijania się prosto do jądra mojego umysłu, któremu przynosi natychmiastowy spokój, ukojenie - no i przyjemność :)
Scent Intense - wszędzie piszą, że to mocniejsza wersja Scenta, w której największy nacisk położono na ambrę, jest w nim tez nieco paczuli. Dzięki temu zapach jest bardziej "energetyczny", niewątpliwie bardziej męski (w stereotypowym ujęciu oczywiście) - ale ciągle podobny w konstrukcji do Scenta. Powiedziałabym, że zbudowano go z grubszych, solidniejszych prętów, przez co wydaje się bardziej silny, tęższy. Nie oznacza to, że nadaje się wyłącznie na wieczór - nosiłam go również w letnie dni i sprawdził się znakomicie. Co ta rodzina w sobie ma, że mimo kadzidła jest tak ożywcza, tak chłodna w jakimś sensie? To ten wiatr hulający między żebrami budowli :)
Scent Sheer jak zauważyłam jest powszechnie uznawany za nieudany - mam skrajnie inne odczucia, bo w testach porównawczych przez większość czasu podoba mi się najbardziej. Ma najwdzięczniejszą, najbardziej delikatną i urzekającą nutę serca. To już nie pręty, ale wręcz pajęcze sieci tworzą tę kompozycję. Lekkość zawdzięcza dominującemu w nim akcentowi jaśminowej herbaty (którą zresztą bardzo lubię pić), przez który od początku prześwitują ultralekkie ambra i piżmo. W założeniu miał być wersją letnią Scenta, imo jest równie uniwersalny jak dwie starsze siostry, choć pewnie wiele osób będzie narzekać na jego trwałość - jest bardzo subtelny, można odnieść wrażenie że szybko znika, na mnie tak nie było - trwał długie godziny, jak echo.
Podsumowując: świetna, podobna do siebie a jednak pełna różnic, graficznie czysta rodzina zapachów.
Scent to typowy klasyk - widać i czuć, że to od niego zaczęła się praca, że to on jest najpełniejszym ucieleśnieniem konceptu. Spośród trzech ma najpiękniejszą nutę głębi. To pierworodny.
Intense wydaje mi się najbardziej bezpośredni, taki prosto w twarz, kawa na ławę - od razu pokazuje kim jest i może dlatego najczęściej to od niego zaczyna się zauroczenie.
Sheer to chyba najmłodsze dziecko - nieśmiałe, trochę zahukane, najwyższe i najszczuplejsze z rodzeństwa, o cichym, lecz pięknym głosie.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Och, Elve... brak słów. Pochylam czoło i błagam o więcej, i częściej!!;))

Uściski,
madllen

Ola pisze...

głupio mi, miałam tu pisać regularnie, a tu mam takie urwanie głowy z robota (dwa etaty, plus trzeci - dziecko), że na razie mogę sobie pomarzyć o blogowaniu. tym bardziej cieszę się że ktoś tu wpada :)

Anonimowy pisze...

Wpada wpada, i nawet dodał do ulubionych, i nowy dzień z Tobą wita:D Dzięki!!

madllen

Anonimowy pisze...

Elve, chciałam Ci złożyć uroczyste podziękowania, za odkrycie przede mną boskich Scentów :). Tak mnie zafrapował Twój opis, że popędziłam do Sephory wyżebrać próbki i upajam się już trzeci dzień. Zarówno opis jak i perfumy cudowne...
Pozdrawiam
rawita