29.10.2006

Sequel

Świat perfum pełen jest w ostatnich latach sequeli. Jest to zapewne wyrazem ogólnej tendencji w kulturze konsumpcyjnej – znane sprzedaje się dobrze, więc coś, co już odniosło sukces musi być wyciśnięte do kropli ostatniej. Efekty takiej polityki są, podobnie zresztą jak w kinie – mówiąc oględnie – najczęściej opłakane. Możliwe są 4 scenariusze (kolejność nieprzypadkowa, zgodna z malejącym prawdopodobieństwem wystąpienia zjawiska):

  1. stworzenie kiepskiego sequela z kiepskiego „klasyka” (od razu przepraszam wszystich fanów zapachów uznawanych przeze mnie za kiepskie, uznajmy że do tej kategorii wchodzą też wszystkie "średnie)
  2. stworzenie kiepskiego sequela z dobrego „klasyka”
  3. stworzenie dobrego sequela z dobrego „klasyka”
  4. stworzenie dobrego sequela z kiepskiego „klasyka”.


Kategoria pierwsza jest najpełniejsza, ponieważ zapachy, które warto w taki sposób odświeżać, to najczęściej tak zwane bestsellery, przeboje skomponowane na potrzeby szerokiej publiczności, a więc najczęściej nijakie (oczywiście zdarzają się perełki, ale nie o nich tu). Pierwszym przykładem jaki przychodzi mi do głowy jest Miracle Lancome i jego liczne mutacje, w których ciężko się już połapać (oprócz modyfikacji polegających na podrasowaniu nut zapachowych i zmianie wyglądu zewnętrznego zdarzają się też edycje, w których inna jest jedynie butelka i zmodyfikowana nazwa Miracle). Inny kiepski sequel to Red Delicious DKNY – druga i oby ostatnia połówka niezbyt udanego nowojorskiego jabłka.

Drugi scenariusz jest również dość prawdopodobny i niestety chyba najsmutniejszy – mnie boli, kiedy z czegoś kojarzącego się niezwykle pozytywnie wydobywa się paskudę, odziera się zapach z czaru i przemiłych wspomnień. Myślę tu oczywiście o limitowankach Escady, tych z początków tej tradycji właściwie nie znam lub nie pamiętam – poza jedną. Que Viva Escada, była moja w wakacje 1997 roku i spędziłyśmy razem cudowne chwile. A potem rozpoczął się zjazd po równi pochyłej. Lily Chic – okropieństwo, ale przynajmniej jakieś takie charakterystyczne. A później nastąpiło szaleństwo w postaci serii Sexy Grafitti – Island Kiss – Ibiza Hippie – Rockin’Rio – Pacyfic Paradise. Nie pamiętam, kto pierwszy wystąpił z koncepcją, że Escada ma duży gar pełen rozpuszczonych landryn i co roku limitowanki są napełniane właśnie w nim, oczywiście po wcześniejszej niezbędnej acz kosmetycznej raczej modyfikacji tajemniczego płynu w piekielnym kotle... Po latach koncepcja wydaje się coraz bardziej słuszna. No broni się sama po prostu. Ciekawe, na ile tego gara starczy, mam nadzieję, że jak najkrócej.

Dobre z dobrego to już rzadkość. Niełatwo zrobić coś, co nie będzie takie jak oryginał, ale w sposób oczywisty będzie do niego nawiązywać, wnosząc dodatkowo coś nowego, i do tego jeszcze będzie miało w sobie to „coś”, co sprawia, że zapach się zapamiętuje. O jednym z takich cudów już w blogu pisałam – to Shalimar i jego młodsza siostra Light. Dobre są reinterpretacje klasycznych Hermesów: Rouge, Caleche, 24 Faubourg... Hot Couture w wersji EdT z akcentem położonym na maliny, bez dymności EdP.

Ostatnia kategoria jest dla mnie trochę niejednoznaczna. Tu niekoniecznie chodzi o to, że klasyk był kiepski, a raczej o to, że dziecko przerosło rodzica. Tak jest w przypadku Allure i Allure Sensuelle – ten drugi mnie zachwycił, podczas gdy pierwszy przerażał, przynosił pecha. Najbardziej pasuje mi tu para Addict-Addict Eau Fraiche. Klasyka nie cierpiałam, do czasu poznania odświeżonej wody – jej urok jest tak silny, że opromienił nawet starszego brata, którego dzięki Eau Fraiche doceniłam i polubiłam. Co ciekawe Addict należy również do drugiej kategorii – z niezłego klasyka stworzono bowiem Addict 2, który z pierwszą wersją nie ma chyba nic wspólnego poza nazwą.

Kusi nie jeszcze dorzucić do tej logicznej klasyfikacji coś, co logiczne absolutnie nie jest, a mianowicie prequel. To co jest możliwe w kinie, w świecie zapachów wydaje się nie do pomyślenia, a jednak... nie mogę przestać myśleć o niektórych zapachach jako o rzeczywistych ojcach i matkach gatunku. Nie mam wątpliwości, że Chaos jest (a raczej był) prequelem do Black Casmere, i tu chronologia jest zachowana. Ale już w wypadku Prady – nie, bo to właśnie wersja „Intense” powstała równolegle z Pradą klasyczną, ale marketingowo pozostająca w jej cieniu, wydaje mi się prawdziwą podstawą, początkiem, korzeniem tej linii.

Ciekawie tez wypada eksperyment z patrzeniem na linie zapachów w perspektywy czasu. Jak to ładnie ujęła Taje - taka retrospektywa zapachowa a rebours. I znów pojawia się Que Viva Escada, która w 1997 roku była po prostu uroczą, radosną limitowanką, a po latach jest czymś znacznie więcej. Nie tylko można ją podziwiać na tle nieudacznych młodszych sióstr, z odległości kilku lat rozumiem ją też jako niepokojące preludium do tego, co nastąpiło później. OdbiórAngela również zmienia się, kiedy spojrzeć na niego poprzez kwiatowe wersje. Dla mnie nagle zrobił się mniej straszny.

podsumowanie tygodnia

Tydzień upłynął mi pod znakiem zmagań z kadzidłami. No bo oczywistym jest, że kocham ten zapach, ale gdy przychodzi co do czego często czuję zawód, bo nic nie może dorównać zapachowi kościoła Świętego Mikołaja przy wejściu ojca Zioło z rubinową różą w dłoni... Chyba przyjdzie mi się z tym pogodzić. Niemniej oswajanie poszło dobrze, od kiedy wmówiłam sobie, że wyraźnie czuję lilie podoba mi się Passage d'Enfer, utwierdziłam się w przekonaniu o pięknie Messe de Minuit, próbowałam bez skutku wyczuć smużkę dymu w Dzongkha - i bez żalu dałam jej ulecieć. No i wybrałam ulubionego kadzidłowca - to zdecydowanie Zagorsk. Może dlatego, że czuję tam bardziej dym drzewny niż surowe kadzidło.

Zapach tygodnia
O palmę pierwszeństwa walczyły ze sobą w tym tygodniu L Lempicka i T42 l'A. Nie umiem wyłonić zwycięzcy, więc niech będzie po połowie - T42 idealne na wieczór i noc, rozgrzewa, budzi zmysły ale i spokojnie kołysze, jest takie przyjacielskie. L znakomicie sprawdza się w dzień, optymistyczne i pełne energii.
Zawód tygodnia
Dzongkha. Pisałam już o niej, może to niesprawiedliwy sąd, właściwie to na pewno, ale ma być subiektywnie. Kompletnie rozminął się z moimi oczekiwaniami, więc choc obiektywnie jest zupełnie niezwykły, skreślam.
Największe zaskoczenie
Stella in Two Peony. Pierwsza Stella, którą mogłabym nosić. Całkiem przyjemnie się nam spacerowało.
Testy
Sander Style - podobają mi się , mają pazura jak Amarige plus dużo trawiastej świeżości.
Musc Villoresi - troszkę szyprowy, dzięki czemu nie jest mdły
Patchouly Villoresi - niesamowicie kamforowa, higieniczna paczula, potem wychodzi piwniczne
tchnienie - fajna :) ale czy do noszenia?
Belle en Rykiel - ciekawy zapach, ciekawy flakon, ale test na tyle wstępny, że wiem tylko, że mi się podoba.
Rumeur Lanvin - zapach z papierka zapowiadał się interesująco, na mojej skórze - wielka porażka, płaskie cytrusowe mydło z szyprem. Wielka szkoda, bo flakonik odjechany i niesamowity, chciałabym takie cacko. I bardzo "alienowata" czcionka liter.


Najlepsza premiera
MontBlanc Femm
e- łagodniejsza i mniej przyprawowa forma Kenzo Jungle! bardzo fajna.

23.10.2006

L'Artisan Dzongkha

Dzongkha to trzeci po Un Bois Farine i Timbuktu zapach z serii "podróżniczej" l'Artisana, podobnie jak poprzedni stworzony przez perfumiarza-podróżnika Bertranda Duchaufoura. Perfumy inspirowane Butanem, małym królestwem zagubionym w Himalajach, a konkretnie wonią kamieni i kadzidła obecną w świątyniach zwanych Dzongami.

Nuty: piwonia, liczii, kardamon, herbata z mlekiem, wetiwer, kadzidło, indyjska trawa papirusowa, cedr, skóra, irys.

Jakkolwiek zapach jest niezwykle wielotwarzowy, jego głównym sztandarem jest zdecydowanie irys - obecny od samego początku do końca, mieniący się, jasny, zarazem przejmująco głęboki akord. Czasem dławiący, aż boli gardło, miejscami wręcz organiczny. Dzongkha otwiera się niezwykle gwałtownie, leci do góry, prosto w nozdrza, jak dymy kadzidła, które tu są raczej nośnikiem - głównie bijącego w nos kardamonu - a nie składnikiem. Z irysem przepleciony jest cedr, dający całości ostrawe miejscami, drzewne tchnienie. Nie umiem wyodrębnić woni liczii i piwonii w głowie, ale niewątpliwie całości towarzyszy jakiś akord roślinny, na mojej skórze najwyraźniej zdominowany przez irysa. Spod spodu dość wcześnie prześwitują akordy skóry, ale hen daleko, z głębi, jak miękka podkładka. Rzeczywiście w Dzonce czuję kamienie, ale nie zimne, jak w wielu kadzidlanych zapachach inspirowanych europejskimi świątyniami, ale nagrzane przez kontynentalne, azjatyckie słońce. W tym rozumieniu jest bardzo ziemista, kamienista, dosadna. Dla przeciwwagi chyba dołożono bardzo wyraźną nutę mleka, która łagodzi to nieco kanciaste wrażenie. Ktoś kiedyś porównywał Timbuktu do robaków w tłustej glebie i jeśli te perfumy są do siebie podobne (a podobno są) to zaczynam to rozumieć.
Całość widze jako gruby, ciemnobrązowy materiał ze śliską, chłodną podszewką, to wszechobecny, przenikający akord irysa tak schładza całość. Dzongkha to jasny zapach żywych, ciepłych kamieni, jakby zatopionych w wiecznej modlitwie, niemal słyszę cichutkie, ciągłe "ommmmmmm".
Skojarzenia? Mnogie. To ze starymi Guerlainami nie jest oczywiste, ale nie jest też przypadkowe, charakteryzuje je podobna głębia, jakby wyciszenie myśli. Z uwagi na mleczność widzę powinowactwo z Le Feu i London Bruberry. W ogóle Dzongkha jest bardzo bogata w znaczenia, co chwilę wychodzi z niej coś nowego. Podsumowując - nieziemski zapach, a może raczej "nietutejszy", należący do zupełnie innego świata. Nigdy nie wąchałam niczego podobnego, to pewne.
Przy okazji zapoznałam się z nową, siedmiograniastą butelką i opakowaniem. Nowy flakon ustępuje staremu urodą, jest cieższy, zwalistszy, jakby przekombinowany? No i ten śrubowy korek. Wszystko podoba mi się mniej, oprócz samej ciężkości korka - uwielbiam ciężkie korki.

Dzongkha została zakwalifikowana do kategorii uniseks. W Polsce dostępna w sieci perfumerii Quality.

19.10.2006

nielubiane?

Są takie nuty, których w perfumach nie znoszę - mniej lub bardziej. Myślałam ostatnio, które to, w jakiej kolejności się objawiały i właściwie - o co mi chodzi? Czemu tak właściwie ich nie toleruję?

Po pierwsze: róża. Może dlatego, że to królowa kwiatów, a za kwiatami, mówiąc eufemistycznie, nie przepadam? Ma należne jej pierwsze miejsce. Niemal zawsze brzmi kwaśno, zbyt pudrowo i sztucznie. I jest to ewidentnie sprawka mojej skóry, bo ten sam różany zapach wąchany z kogoś innego może być poematem delikatności - na mnie zawsze wyjdzie z niego brzydki zwierz. Absolutnym jak dotąd wyjątkiem jest Safran Troublant l'Artisan, w którym - być może za sprawą szafranu - róża nadaje się do przełknięcia, ba! jest całkiem smakowita.
Róży niewiele ustępują inne kwiaty. Weźmy na przykład pannę konwalię - znajduje moją akceptację w jedynie dwóch zapachach: Envy Gucci i wiosennym Annayake (w którym zresztą jako składnik nie występuje, ale wyraźnie ją tam wyczuwam). Nie są to jednak typowo konwaliowe perfumy, zawierają tylko drobny element tych kwiatków, uroczych skądinąd. No właśnie, jak to możliwe, że woń tak lubiana w naturze (każdej wiosny kupuję sobie bukiecik, i to niejeden), w perfumach tak zawodzi, jest tak potworna? Nieumiejętność odwzorowania perfekcji? Być może miejsce konwalii jest w ogrodzie, bo na mojej skórze błyskawicznie gasną, więdną, gniją.
Kolejnym koszmarkiem jest jaśmin. Chyba żaden inny składnik nie potrafi być tak namolny i trupi jak ta delikatna gwiazdka. Przeraża mnie w Alienie i pewnie stu innych kompozycjach. Knebluje, osacza, śni się w koszmarach. Jednocześnie zachwyca chłodnym tchnieniem w jednej jedynej formie: Pure Poison Dior.
Neroli to kolejny bohater tego odcinka. Dławiącą mocą dorównuje jaśminowi, jest niemożebnie mdły i oble słodki. Tu jednak mam spore powody by sądzić, że moja odraza spowodowana jest jego niską jakością w większości znanych mi perfum. A te spore powody nazywają się Fleur d'Oranger Serge Lutens i pachną wręcz niebiańsko. Jak to powiedział Sorbet:"Chodziłem z nosem po niebie i myślałem: Boże, co za piękny zapach". Dokładnie tak. Prawie czuję deszcz miękkich, otulających płatków sypiących się spod koron drzew, łagodnie kołysanych ciepłym wiatrem, całowanych złotymi promieniami słońca. Gdzie leży prawda? Czy to tylko mistrz oprawiania w ramy tak ładnie je potrafi upozować, czy może po prostu miał pod ręką wyjątkowo dobry ekstrakt?
Fiołki - zawsze mi się wydawało, że po prostu muszę kochać te kwiaty w perfumach. Zdobyłam wszystkie znajdujące się w zasięgu fiołkowe zapachy - i nie podszedł mi żaden. Bardzo bolesna to była porażka, zważywszy na mój silnie emocjonalny stosunek do tych maleństw. A one niewdzięcznie drapią mnie w gardle - i już. Zero wdzięku.
Irys. Jakkolwiek szlachetnie by się nie nazywał i jak bardzo bym sie nie starała - zastosowany w nadmiarze dusi pudrowością. A nadmiar niestety zaczyna się już przy bardzo niskich dawkach tej cennej rośliny. Na szczęście istnieją dawki akceptowale i mam nadzieję, że właśnie taką znajdę w Dzongkha.
Przyprawy też potrafią nieźle dać popalić. Za dużo kardamonu i pieprzu powoduje u mnie zgagę. Szczypty - ekstazę.
Chyba jedynym elementem perfumiarskim, którego nie lubię globalnie i w każdej ilości, jest szypr. Nie potrafię przypomnieć sobie szypru, który mogłabym nosić chociaż godzinę bez marszczenia nosa z niesmaku. Chyba że weźmiemy pod uwagę tak zwany modern chypre w osobie Narciso Rodriguez For Her, ale moim zdaniem to naginanie nazwy niczemu nie służy, Narciso jest piżmowy, szyprowy - wcale a wcale.

Konkluzja moich rozmyślań troszkę mnie zaskoczyła - okazuje się, że poza tym biednym szyprem nie ma niczego, co mogłoby całkowicie dyskwalifikować perfumy. No i poza nadmiarem. Może tu jest pies pogrzebany? Nawet ukochane kadzidło w zbyt dużej ilości molekuł na centymetr kwadratowy skóry potrafi śmierdzieć szmatą (casus Avignon), więc umiar w stosowaniu - także tych ryzykownych dla mnie - składowych jest podstawą udanej kompozycji i może stanowić o jej wyjątkowości. Odrobina brzydoty by podkreślić piękno? Czemu nie.

17.10.2006

Mechant Loup l'Artisan

No cóż, chciałabym, żeby tak pachniała moja niemyta lodówka, niestety rzeczywistość ma się do tego zapachu nijak, bo niemyta lodówka - powiedzmy to wprost - śmierdzi, a Zły wilk? Absolutnie nie. Nie czuję tu jednak też lasu (cedr, wetiwer? gdzie?), ten wilk raczej zakrada się do ludzkich siedzib, a może dobiera się do pełnego smakołyków koszyczka Czerwonego Kapturka? Czuję przypalone lekko orzechy, dużo pasiecznego miodu i odrobinę skudlonej, szarej sierści. Trochę dusi w gardle, to te kłaczki, od których kaszlał kot w butach. Podobnie pachnie też wyschnięta wiklina. Dodatkowo pojawia się coś jakby bardzo słodkie owoce, ale to pewnie lukrecja. Swoją droga ten składnik tak silnie jest w moim umyśle połączony z anyżem (Lolita Lempicka gnie się w ukłonach), że przydałoby mi się powąchać sama roślinę, żeby umieć ją wyodrębniać na czysto. Około 3 godziny Mechant Loup robi się nieznośnym zwierzakiem, z powodu monotonnie toczącej się, mszystej słodkości. Potem nagle rozpływa się w szarości i znika, czyli trwałość niespecjalna.

16.10.2006

Comme des Garcons Avignon

To ostatni zapach z serii kadzidlanej CdG, którego nie znałam. Dziś w końcu przyleciał, zrosiłam się nim obficie, by czuć całą soba pełne spektrum - i gagatek nieźle miesza. W pierwszej chwili przerażająco wysoki, wyższy niż sklepienie największej gotyckiej katedry - kubatura jest naprawdę ogromna, gdzieś musi pomieścić te kadzidlane dymy i przepych ornatów. Potem dołącza metaliczna nuta, może to rozgrzana kadzielnica? I coś tajemniczo słodkiego, niepokojącego, niemal mdłego, więdnące, polne kwiaty przed ołtarzem? Czuję, że z Avignon trzeba postępować ostrożnie, skóra okadzona w nadmiarze po pół godzinie wypuszcza diabła, czyli zapach stęchlizny, mokrego, nie powieszonego prania, kadzidła zawilgłego, mruszejącego w ciemności. To samo dzieje się u mnie z Messe de Minuit, tyle że do tego potrzeba Mszy więcej, Avignon wierzga już po większej kropli. I do końca te perfumy właśnie tak balansują, między uroczystym i bardzo esencjonalnym kadzidłem uwięzionym pod kamiennymi łukami domu bożego, a rzuconą w ciemny, zimny kościelny kąt brudną i wilgotną ścierą do podłogi. Szkoda, bo zapowiadały się wyjątkowo, słyszałam, że są "larger than life", miałam nadzieję, że jednak w zupełnie inny sposób, że to kadzidło mnie omami, przytłoczy, ale będzie czyste i nieziemskie, a ono jest takie ludzkie, takie brudne... A ja nie będę przecież cierpieć inkwizytorskich katuszy dla tych pierwszych natchnionych i uniesionych 20 minut. W dodatku tortury mokrą szmatą są przerażająco trwałe - całość siedziała na mnie ponad 12 godzin, dziś rano była też wyraźna na rękawach bluzki.
Pomyślałam jeszcze, że może to jakaś celowa alegoria wiary katolickiej? Początki były szlachetne i wzniosłe, a teraz kościół balansuje w zamknięciu schematów między dobrocią a podłością.

Nuty: rumianek, mech, kadzidło, wanilia, paczula, palisander, nasiona ambrette.

15.10.2006

jesień

Jak pachnie ta pora roku? W moim świecie nie ma jednej jesieni, nie ma więc też jednego zapachu, który by ją opisywał. Jesień ma kilka twarzy.

Ta pierwsza to moja ulubiona odsłona, czyli jesień złota. Zamglone słońce, żółtawe niebo, wysokie cirrusy, nietypowy dla nadmorskiej okolicy brak wiatru. Ziemia oddaje z siebie całe ciepło nagromadzone w ciągu lata, oddaje tak intensywnie, że na noc już jej nie starcza sił i rano jest całkiem zimno. Rosa na piasku, cienkie niteczki babiego lata na jeszcze opalonych rękach, nostalgia w sercu. A ten zapach to Dune.

Druga postać to jesień zgniła i szara. Nadal nie ma wiatru, mgła jest gęsta, i mimo zapewnień meteorologów nie ustępuje, nawet kiedy minie południe. Czasem siąpi deszcz. Wysokie ciśnienie nie pozwala swobodnie unosić sie dymom z palonych liści, pełzną więc przy wilgotnej ziemi jak smutne węże. "Liście z drzew spadają masłem na dół" - każdy lot jest smutny jak łza, ciężki jakby to leciał kamień, a delikatny trzask lądowania jest nieuchronny jak śmierć. Z tą wszechogarniającą szarością i smutkiem kojarzy mi się stara, czarna Mania Armaniego.

Trzecia emanacja to jesień śmiała i zdecydowana, że tak powiem jesień w pełnym uwiądzie - z siekącym, zimnym deszczem, huraganowym, przenikliwym wiatrem i rozpaczliwie krótkim dniem. Słońce jest już w strefie wspomnień, łyska od czasu do czasu perłowo-szarą kulą na krańcu świata, by po chwili utonąć w sinych odmętach chmur. Dymy gryzą w gardle, mieszając się z niemal mroźnym już powietrzem. Tak, jest ponuro i niebezpiecznie. Chłoń tę atmosferę, by pełniej cieszyć się życiem, kiedy słońce zawróci w stronę zwrotnika Raka. Stalowo-granatowy krążek NU świetnie ci w tym pomoże.

Ostatnia forma jesieni to właścwie przedzimie. Dymy niemal zniknęły, ognisko spopielało, zamiast płomienia widać jego węgliste, wilgotne już serce. Świat się wyczyścił, życie śpi, nie ma żaru. Niebo rankiem jest sterylnie niebieskie. Skute cienką warstewką lodu liście chrupią pod ciężkimi buciorami nadchodzącej ze wschodu zimy. Pod korą drzew, głęboko w łyku soki niemal stoją, struchlałe, odrętwiałe wizją ścinającego je miecza mrozu. W strasznej ciszy, jak dźwięk kryształowego sopla niesie się Cerruti Image.

Jest jeszcze piąta twarz jesieni. Ale tego zapachu - zapachu zmian, przełamywania lodów, wielkich nadziei, szalonych wypraw, graniczących z pewnością przeczuć, magii ukrytej pod kołderką codzienności, nagłej miłości - jeszcze nie udało mi się odnaleźć.

1.10.2006

propozycja dla CdG - Series 9: Space

Zainspirowana zapiskami Anousheh Ansari (http://spaceblog.xprize.org/2006/09/22/the-trip-up/) rozmyślałam, jak może pachnieć niebo, a ściśle mówiąc - szeroko pojęty kosmos. Wyszło mi coś w sam raz na serię dla Comme des Garcons :)

Geocentric (albo Inner Space) - natchnione średniowieczną, katolicką wizją świata jako globu zawieszonego w środku kryształowej sfery, w której umieszczone na niewidocznych obręczach krążą słońce i planety, a mroki nocy rozświetlają umieszczone na sklepieniu gwiazdy. Zapach wody (w końcu to sam środek epoki Ryb), do tego przestrzenne, jasne kadzidło, czysta ambra, a jako kontapunkt żelazisty zapach krwi spływającej po mieczach krzyżowców, kurz zarastającej trawą, imperialnej rzymskiej drogi, ździebełko organiki z miejskiego rynsztoka. Kusi mnie też nuta rozkładu, ropiejących ran, śmierci na syfilis (zwłaszcza wraz z towarzyszącymi jej zmianami w mózgu), ale to chyba by było zbyt odważne.
19th Century Heliocentric (albo Eter) - od kilku wieków już wiadomo, że nie jesteśmy pępkiem wszechświata, a odkrycia Maxwella implikują zdaniem wielu naukowców konieczność istnienia we wszechświecie ośrodka, w którym mogą przemieszczać się fale. Dziewiętnastowieczny kosmos pachnie więc eterem, tym dietylowym (mimo, że nie ma on nic wspólnego z postulowanym kosmicznym, z którego niewielki tu byłby pożytek, miał być bowiem zupełnie bezwonny) - a zatem narkotycznie, upajająco i odpężająco, niekoniecznie eterycznie. Dla przełamania dodałabym trochę nut rodem z maszyny parowej: węgiel, para (coś jak żelazko), spalenizna; i może jeszcze trochę zjonizowanego powietrza na część fal elektromagnetycznych?
Solar System - czyli mniej więcej to, co wiemy w tej chwili o naszym miejscu pobytu. Byłby to zapach bliski nagrzanemu słońcem, pustemu kamieniołomowi. Z dzieciństwa pamiętam poszukiwanie krzemieni i rozbijanie ich i innych kamieni. I ten zapach, ciepło, siarka, sól, ziemia. Dodatkowo trochę propanu-butanu, szypta benzyny, i może właśnie tu należałoby wrzucić te przypalone ciasteczka migdałowe? Chciałabym, aby na początku SolSys buchał gorącymi nutami, i stopniowo się wychładzał, aż do czystego wyobrażenia wodoru pod koniec... ale ta nuta kamieniołomu (niewątpliwie obecna w pasie asteroid i Kuipera) byłaby ciągle obecna.
Milky Way - ta nazwa mówi sama za siebie. Musiałby być od początku słodki, rozbuchany, pełen światła i ciepła, rozwichrzony na brzegach, z ultraciężkim jądrem i długim, mlecznym ogonem. Na jego peryferiach widzę delikatne akcenty paczuli, irysa i wodorostów. Wszak gdzies tam musi być jakieś życie...
Deep Space Nine - najgłębsza otchłań. Miliony lat świetlnych pustki, bliskość zera absolutnego, supernowe, czarne dziury, obce cywilizacje bez szans na spotkanie się. Tak pachnie teleportacja na USS Enterprise. Te perfumy mogliby stworzyć BORG dla kapitana Picarda. Zapach bogaty, chaotyczny, wciągający, kontrastowy, niezrozumiały, straszny. Czerń (kadzidło, węgiel drzewny, czarne kwiaty, pieprz), biel (cukier-puder, sól, pranie na wietrze) i przesunięcie ku czerwieni (papryka i czerwone wino). A na koniec, na przekór smutnej entropii marzy mi sie baza o zapachu małego dziecka :)